Somebody Somewhere (Opinia bezspoilerowa)
Serial Somebody Somewhere (Ktoś, gdzieś) kończy się po trzecim sezonie, a ja chciałbym podzielić się z Wami tym, za co tak bardzo pokochałam tę produkcję. To nie tylko opowieść o małomiasteczkowym życiu w stanie Kansas, ale przede wszystkim o ludziach – nieidealnych, zagubionych, a jednocześnie niezwykle prawdziwych.
Główną bohaterką serialu – inspirowanego życiem komiczki i piosenkarki Bridget Everett – jest Sam (w tej roli sama Everett) – na pozór zwyczajna mieszkanka Kansas, która zmaga się z poczuciem wyobcowania w swoim rodzinnym miasteczku. Sam walczy z poczuciem straty i pragnieniem akceptacji, znajdując ukojenie w śpiewie, który staje się dla niej ucieczką od codziennych problemów. Muzyka pozwala jej nie tylko odkryć siebie na nowo, ale także nawiązać więź ze społecznością ludzi, którzy, podobnie jak ona, czują się wykluczeni. To właśnie oni udowadniają, że każdy, niezależnie od miejsca, w którym się znajduje, może odnaleźć swój azyl i sposób na wyrażenie siebie.
Pisanie o Ktoś, gdzieś jest dla mnie niezwykle trudne, bo podchodzę do tego serialu bardzo osobiście. Mam wrażenie, że każde słowo, które wybiorę, nie odda w pełni głębi i szczerości tej opowieści. Obawiam się, że wszystko, co napiszę, będzie zbyt płytkie i uproszczone, a przecież to właśnie autentyczność i subtelność sprawiają, że ta historia tak mocno rezonuje.
W morzu seriali przepełnionych akcją, tanim efekciarstwem i wielkimi nazwiskami pojawiła się produkcja, która stanowi ich całkowite przeciwieństwo. Ktoś, gdzieś to ciepła, szczera i prosta opowieść, która w swojej pozornej zwyczajności porusza niezwykle trudne tematy – żałobę, akceptację siebie i poszukiwanie swojego miejsca w świecie. To historia o bohaterce, która musi zmierzyć się z własnymi ograniczeniami, otworzyć się na relacje z ludźmi – zarówno tymi, którzy od zawsze byli blisko, jak i nowo poznanymi – i odnaleźć drobne, ale znaczące powody do szczęścia, które nadają życiu sens. Bez zbędnych fajerwerków, ale z ogromną wrażliwością, serial pokazuje, że czasem najprostsze historie są tymi, które dotykają nas najgłębiej.
To, co jest sercem produkcji Ktoś, gdzieś, to więzi międzyludzkie. Kluczowym elementem serialu jest relacja Sam z jej siostrą Tricią (wspaniale zagrana przez Mary Catherine Garrison). Obie kobiety próbują poradzić sobie z trudnymi doświadczeniami: śmiercią ich wspólnej siostry, chorobą matki i problemami małżeńskimi Tricii. Wspólnie starają się odbudować swoją więź, choć ich odmienne charaktery często prowadzą do napięć – czasem wzruszających i jednocześnie bardzo zabawnych. Ta relacja jest pełna niełatwych emocji, ale właśnie dlatego tak autentyczna.
Drugą, równie istotną relacją, jest przyjaźń Sam z Joelem (Jeff Hiller). To, jak ta więź ewoluuje na przestrzeni sezonów, głęboko wpływa na Sam, pomagając jej zmienić sposób, w jaki postrzega siebie i otaczający świat. Oboje, z pozoru zupełnie niepasujący do małego miasteczka w Kansas, wspierają się w odnalezieniu własnego miejsca i odnajdują siłę w byciu sobą. Ta relacja, pełna ciepła i humoru, przypomina, jak ważne jest otwieranie się na innych i budowanie bliskości, nawet w najbardziej niesprzyjających okolicznościach.
Bridget Everett to wszechstronnie utalentowana amerykańska komiczka, aktorka, piosenkarka, pisarka i performerka kabaretowa. Choć wcześniej była mi zupełnie nieznana, zdobyła moje uznanie już od pierwszych minut Ktoś, gdzieś. W roli Sam Everett jest absolutnie zachwycająca – jej autentyczność i naturalność sprawiają, że trudno oderwać od niej wzrok. To bohaterka, jakiej dawno nie widziałam na ekranie – prawdziwa, szczera i pełna życia. Everett wspaniale balansuje między dramatyzmem a subtelnym humorem, tworząc postać, która jest zarówno krucha, jak i niesamowicie silna. Jej kreacja to największy atut tego serialu.
Serial stworzony przez Hannah Bos i Paula Thureena to prawdziwa perełka – pełen autentycznie wykreowanych postaci, świetnych dialogów i naturalistycznie przedstawionego świata. Każdy element tej produkcji współgra ze sobą idealnie, a rewelacyjna obsada podnosi go na jeszcze wyższy poziom.
Ktoś, gdzieś zachwyca szczerością, subtelnym humorem i ciepłem, tworząc historię, która nie tylko bawi, ale przede wszystkim wzrusza i zmusza do refleksji. Bohaterowie, z Sam na czele, przypominają, że nawet w najbardziej niesprzyjających warunkach można odnaleźć swoje miejsce, ludzi, którzy nas rozumieją, i sposób na to, by być sobą. Zapraszam Was do Manhattanu – nie tego wielkomiejskiego, a małego miasteczka w stanie Kansas. Wierzę, że się nie rozczarujecie.