Rozgrywająca – Sezon 1 (Opinia bezspoilerowa)
„Rozgrywająca” to najnowsza komediowa produkcja w klimatach sportowych, w której Isla (Kate Hudson) obejmuje kluczową rolę w klubie koszykarskim, gdy ten znajduje się w jednym z najtrudniejszych momentów swojej historii. Nikt w nią nie wierzy, a przed nią prawdziwe wyzwania. Brzmi znajomo? Skojarzenia z „Ted Lasso” są jak najbardziej słuszne – można powiedzieć, że Rozgrywająca to odpowiedź Netflixa na hit Apple TV. Ale czy dorównuje swojemu pierwowzorowi?
Fabuła jest stosunkowo prosta i przewidywalna, zwłaszcza dla fanów Ted Lasso – momentami zabawna, momentami poważna, bo twórcy pozwalają widzowi wejść w życie bohaterów i poznać ich problemy rzutujące na relacje, karierę i codzienność.

To, co mi się podobało, to równowaga między humorem a emocjami. Twórcy zadbali o to, by każdy istotny bohater miał chwilę na rozwój – co przy takiej liczbie postaci i stosunkowo krótkiej liczbie odcinków było pewnym wyzwaniem. Nikt nie został potraktowany powierzchownie, a optymistyczny ton sprawia, że nawet poważniejsze wątki stają się przystępne. Historia potrafi rozśmieszyć, wzruszyć, a także solidnie poturbować bohaterów. Mimo komediowego tonu nie wszystko idzie po ich myśli, co wprowadza nieoczywiste zwroty akcji – zwłaszcza w finale, gdy wydarzenia przybierają inny obrót, niż moglibyśmy się spodziewać. To też świetne podprowadzenie pod zapowiedziany drugi sezon.
Serial sprawnie łączy elementy obyczajowe z rozgrywką biznesową. Przechodzimy od prywatnych problemów bohaterów – zdrowotnych, miłosnych czy związanych z pasjami – do sportowego świata, w którym Isla co chwilę mierzy się z nowymi wyzwaniami. Historia uczy walki o swoje, ale nie jest przesadnie moralizatorska. Warto jednak pamiętać, że to komedia, więc część sytuacji jest przerysowana, a niektóre wątki wręcz niedorzeczne. Nie przeszkadzało mi to – wręcz przeciwnie, serial jest samoświadomy swojego stylu, a humor i absurd są dobrze wyważone.
Jedyną rzeczą, która mnie nieco zawiodła, było podejście do samego sportu. Tak jak w Ted Lasso, sceny meczowe to głównie krótkie przebitki, które służą kulminacji wątków. Czasami to trochę rozczarowujące – wątki często skupiają się na zawodnikach, ich problemach i wyzwaniach, ale gdy przychodzi do meczu, to zamiast większego napięcia dostajemy szybkie cięcia i przeskok do kolejnej sceny. Nie jest to duży zarzut, bo serial nigdy nie miał być typowo sportową produkcją, ale dla tych, którzy liczą na więcej koszykarskich emocji, może to być pewien minus.

Największą siłą serialu są świetnie napisane postacie i ich chemia. Każdy z bohaterów jest wyrazisty, a aktorzy idealnie oddają charakterystyczne cechy swoich ról. Kate Hudson jako Isla to silna, inspirująca kobieta, która potrafi zachować zimną krew w trudnych sytuacjach, ale jednocześnie nie traci swojego uroku i luzu. Chet Hanks świetnie wypada jako zawodnik balansujący między narcystycznym podejściem a prawdziwymi problemami, które z czasem zaczynają go przerastać. Drew Tarver, Scott MacArthur i Justin Theroux mają niesamowitą ekranową chemię – ich rodzinne relacje są jednocześnie ciepłe i pełne napięć, co wypada bardzo autentycznie. Postacie są na tyle dobrze napisane, że z każdym kolejnym odcinkiem bardziej angażowałem się w ich historie. Serial wciąga emocjonalnie, co tylko podkreśla, jak dobrze został skonstruowany.
Jedyne, do czego nie mogłem się przekonać, to postać Jackie’go (Fabrizio Guido). Aktor spisał się dobrze, ale scenariusz wymuszał na nim wiele naciąganych sytuacji, które nie do końca pasowały do jego postaci. Jego wątki miłosne i rodzinne rozwijały się zbyt szybko, a niektóre relacje wydawały się nieco wymuszone, jakby twórcy przyspieszali jego rozwój, żeby pasował do fabuły.