The Walking Dead: The Ones Who Live (Opinia bezspilerowa)
Czujecie przesyt „The Walking Dead”? Ja nie! Zawsze chętnie wracam do tego uniwersum, dostrzegając w nim mnóstwo nieodkrytych obszarów, które wciąż można wypełnić wciągającymi i emocjonującymi historiami. Ale zanim to nastąpi, trzeba domknąć pewne rozdziały. I właśnie tu wkracza „The Walking Dead: The Ones Who Live”. Serial, który kończy historię Ricka i Michonne po wydarzeniach głównej serii. Produkcja, wobec której, szczerze mówiąc, nie miałem żadnych oczekiwań, a ostatecznie zaoferowała mi najlepszą rozrywkę spośród wszystkich spin-offów tego uniwersum (ale z dość konkretnymi wadami)!
Punkt wyjściowy serii to duży spoiler dla głównego serialu, więc jeśli nie oglądaliście jeszcze „The Walking Dead”, nie czytajcie dalej! To tutaj poznajemy dalsze losy Ricka i Michonne. Rick miał zginąć w finałowym sezonie, ale jak się okazało jego pożegnanie nie było pożegnaniem, a jedynie zmianą statusu. Przez długi czas AMC trzymało w tajemnicy, co właściwie stało się z bohaterem, a „The Ones Who Live” w końcu odpowiada na kluczowe pytania: gdzie trafił Rick, co się z nim działo w nowym miejscu i dlaczego nie może wrócić do domu.

Najbardziej pozytywnie zaskoczył mnie klimat serii i jej znaczenie dla całego uniwersum. Od pierwszego odcinka to mroczna, przygnębiająca opowieść o człowieku złamanym przez okoliczności, który musiał porzucić własne zasady, by przetrwać. Rick znajduje się w sytuacji bez wyjścia, a każda próba ucieczki kończy się porażką – nawet odcięcie dłoni nie pomaga. Pierwszy odcinek skupia się w dużej mierze na ukazaniu stanu psychicznego Ricka (oraz Michonne, która wyrusza na jego poszukiwania), dzięki czemu szybko rozumiemy, jak trudne są to doświadczenia. Emocjonalny ciężar historii jest przytłaczający. Łatwo wczuć się w sytuację bohatera i dostrzec, jak głęboko te wydarzenia go zmieniły. To już nie jest ten sam, honorowy i pełen zasad Rick. To człowiek zrezygnowany, zmobilizowany jedynie do przetrwania, żyjący w ciągłym strachu i wahaniach między nadzieją a apatią.
Serial szerzej eksploruje nowy region, znany już częściowo ze spin-offu „World Beyond”. Koncepcyjnie to świetnie zorganizowana metropolia, której władze wykorzystują znane nam postaci w interesujący sposób, wpisując się tym samym w główną oś wydarzeń całego uniwersum. Nowa lokalizacja rzuca świeże światło na rozwój zarazy i próby jej opanowania, dając wrażenie, że wciąż istnieje potencjał, by rozbudowywać ten świat. Nawet wróciło stare poczucie zagrożenia ze strony zombi, kiedy pozostałe spin-offy odsunęły je nieco na bok. Dużą rolę odgrywają tu metody likwidacji polegające na hierarchii i braku nieśmiertelności bohaterów (z wyjątkiem Ricka i Michone). Wyłącznie nie leżała mi nowa technologia jaką operowało społeczeństwo, ponieważ wybiegała ona poza „nasze ramy”, a fabularnie nie zostało to uzasadnione – wręcz znajdą się powody, aby podważać pomysły, bo pamiętajmy, że świat „stanął w miejscu”.

Szkoda jednak, że finalnie całość sprowadza się do klasycznej walki dobra ze złem. Strona antagonistyczna otrzymała zdecydowanie zbyt mało czasu, by poznać jej motywacje i zrozumieć racje, które mogłyby postawić ją w bardziej neutralnym świetle. Jest kilku bohaterów wygłaszających swoje tezy, ale od pierwszych wystąpień mają przypiętą łatkę „jestem zły, traktuj mnie w taki sposób”. Brakuje tu moralnych szarości i przestrzeni do refleksji, czy może to Rick i jego sojusznicy są w błędzie, a świat potrzebuje nowych, bardziej surowych metod walki z zagrożeniem. Zamiast tego otrzymujemy społeczeństwo, którego metody są tak radykalne i restrykcyjne, że trudno byłoby znaleźć widza, który stanąłby po ich stronie.
Bałem się, że serial okaże się romantyczną historią w apokaliptycznych dekoracjach. Na szczęście tak nie jest. Oczywiście, Rick i Michonne znajdują się w centrum wydarzeń i ich relacja jest kluczowa, ale twórcy nie popadli w banał. Ponowne spotkanie bohaterów jest dalekie od ckliwych scen i romantycznych uniesień. To emocjonalne zderzenie dwóch zranionych osób, które nie potrafią już patrzeć na świat w ten sam sposób. Właśnie w tych momentach czuć największy ciężar emocjonalny sezonu. Rozmowy Ricka i Michonne uzupełniają obraz tego, co ich spotkało, i pokazują, jak wiele ich rozdzieliło. Konflikt między nimi wydaje się w pełni uzasadniony. Szczególnie w kontekście tego, co reprezentuje przeciwnik. Choć niestety, sam spór został niepotrzebnie rozciągnięty w czasie. Bohaterowie zbyt często powtarzają te same argumenty, tylko w innej formie, przez co momentami miałem wrażenie, że dyskusja stoi w miejscu.
Najgorzej wypada ostatni odcinek, który przypomina streszczenie całego sezonu. Bez wchodzenia w spoilery… Rick i Michonne podejmują ważną decyzję, każde z nich ma swoje zadanie do wykonania, a sytuacja wydaje się śmiertelnie poważna. Czuć napięcie, wisi w powietrzu świadomość braku odwrotu… ale ostatecznie wszystko okazuje się zbyt proste. Misja, która miała być ogromnym wyzwaniem, przebiega bez większych problemów, przeciwnicy są niekompetentni, a bohaterowie zachowują się jak niezniszczalne maszyny do zabijania. W efekcie finał traci impet i emocjonalną wagę. To trochę jak w ostatnim sezonie „Gry o tron”. Pomysł na zakończenie był dobry, ale tempo i uproszczenia fabularne sprawiają, że całość wypada rozczarowująco.
Dziękujemy Canal+ za dostęp do serialu. Platforma nie miała wpływu na opinię i tekst.


