Legion Samobójców. Isekai (Opinia bezspoilerowa)
Skończyłem oglądać „Suicide Squad: Isekai” z opóźnieniem, głównie dlatego, że ostatnie dwa odcinki nie wzbudzały we mnie większego entuzjazmu. Jest to o tyle zaskakujące, że początkowe epizody zrobiły na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Serial zaprezentował ciekawie skonstruowany świat fantasy, zróżnicowane postacie, między którymi iskrzyła interesująca chemia, a także sporo mocnych treści i niespodziewanych rozwiązań fabularnych dla znanych przestępców z uniwersum DC. Do tego dochodziła estetyczna kreska, świetnie oddająca projekty postaci, scenerie i dynamiczne sceny walki.
Niestety, im dalej, tym gorzej. Fabuła z czasem stała się przekombinowana, a wiele obiecujących wątków zostało spłyconych na rzecz widowiskowych, ale niezbyt angażujących scen akcji. Twórcy zdecydowanie za mało uwagi poświęcili motywacjom przeciwników i ich tłu fabularnemu, co mogłoby wzbogacić interakcje w fantastycznym świecie. Wątek lokalnej magii, początkowo intrygujący, został niemal porzucony, by wracać w fabule bez wyraźnego uzasadnienia, niczym bumerang. Świat przedstawiony w anime nie został odpowiednio rozwinięty ani pogłębiony, przez co wiele jego elementów wydawało się wtórnych i niewykorzystanych.
Szczególnie rozczarował mnie wątek rodu królewskiego. Jego rozwój był tak monotonny, że finałowa walka stała się przewidywalna i nużąca, a postacie z nim związane pozostawały płytkie i bezbarwne. Ostatnie minuty przyniosły co prawda pewien zwrot akcji, ale nawet on sprawiał wrażenie wymuszonego, jedynie przygotowując grunt pod potencjalny drugi sezon, którego raczej nie zamierzam oglądać.
„Suicide Squad: Isekai” nie zaoferowało mi nic wystarczająco oryginalnego czy angażującego, bym chciał wrócić do tej produkcji. To właśnie wyjaśnia, dlaczego nie dzieliłem się swoimi wrażeniami ani nie wyłapywałem ciekawostek, jak w przypadku „Kite Man. Hell Yeah” czy innych tegorocznych seriali. Niestety, po obiecującym początku anime zakończyło się na liście rozczarowań.