Daredevil. Odrodzenie – Sezon 1 (Opinia bezspoilerowa)
„Daredevil: Odrodzenie” to wyczekiwana kontynuacja netfliksowego „Daredevila”, tym razem osadzona bezpośrednio w realiach MCU. Matt Murdock po stracie przyjaciela z początku serialu postanawia porzucić maskę i zniknąć z pierwszej linii. Tymczasem Wilson Fisk oficjalnie kończy karierę przestępcy, żeby w pełnym świetle dnia zostać burmistrzem Nowego Jorku. Ale czy jego intencje są szczere? No… sami wiecie, że nie.
Już od pierwszych minut wiadomo, że to „stary, dobry Daredevil”, którego pokochałem, czyli mroczny, surowy, brutalny. Serial nie boi się ciężaru tematu, krwi, przemocy i przyziemności, które zawsze były znakiem rozpoznawczym Diabełka z Hell’s Kitchen. Otwierająca sekwencja walki to mistrzostwo – intensywna, surowa, dynamiczna, świetnie zrealizowana operatorsko i emocjonalnie. Kamera pracuje z różnych kątów, a każda potyczka to walka na wyniszczenie. Jeśli ta scena zrobi na Was wrażenie, to zapewniam, że dalej jest tylko lepiej i więcej, ale z zachowaniem umiaru.

Twórcy umiejętnie wykorzystali dziewięć odcinków, by opowiedzieć wielowątkową historię. Wątek starcia Murdocka z Kingpinem rozwija się powoli, momentami wręcz ślamazarnie, ale ten czas nie jest zmarnowany. Wręcz przeciwnie. Każdy odcinek to okazja do pogłębienia relacji, rozwinięcia postaci i przedstawienia duchowej przemiany bohaterów np. motywy religijne są tu ważnym elementem, który nie występuje za często, i pokazują, jak wydarzenia zmieniają Matta od środka – w jego decyzjach, słowach, a nawet spojrzeniach. To samo dotyczy Fiska. Oba światy są zderzane w sposób symboliczny, często przy pomocy reżyserii i kolorystyki. Moim ulubionym momentem był ten z pierwszego odcinka. kiedy jeden bohater stoi na ulicy, drugi na dachu, a barwy ujęcia mówią wszystko o ich stanie ducha. Takich detali jest tu sporo i każdy z nich dodaje warstw do postaci.
Główna oś konfliktu nie przytłacza nadmiarem akcji, co oceniam na plus. Więcej tu napięcia niż wybuchów, a plan Fiska rozwija się z chirurgiczną precyzją. Świetnie zadziałały też nagrania z mieszkańcami Nowego Jorku. Na pierwszy rzut oka zbędne, ale z czasem stają się ważnym tłem społecznym (rzadko spotykanym na taką skalę w produkcjach z trykociarzami), które buduje atmosferę i pokazuje, jak głęboko zmiany Fiska wpływają na miasto. To też jeden z tych drobnych elementów, które wzmacniają finałowy konflikt – szczególnie że nie tylko Murdock i Kingpin mają tu coś do ugrania. Na horyzoncie pojawiają się inne postacie, które potrafią nieźle namieszać, jak chociażby Vanessa, która znów nie daje się łatwo rozszyfrować.
Świetnym rozwiązaniem było skupienie się nie tylko na głównych bohaterach, ale i na relacjach między bohaterami. Przede wszystkim Matt z Heather Glenn i Fisk z Vanessą. Są to związki pełne napięcia, niedopowiedzeń, subtelnych emocji. Chemia nie zawsze musi być romantyczna – tu czuć ciężar sytuacji i wpływ decyzji na życie każdej z postaci. Relacja Fiska z Vanessą to zdecydowanie mój faworyt. Pełna napięcia, nieufności, manipulacji i emocji, które rozgrywają się bez krzyku, a bardziej w spojrzeniach i niedopowiedzeniach. Ten związek pokazuje, jak bardzo obie postacie się zmieniły i jak bardzo potrafią wciąż zaskakiwać.

Obsada to absolutna perełka. Charlie Cox wciąż perfekcyjnie oddaje wewnętrzne rozdarcie Matta, a Vincent D’Onofrio jako Kingpin to po prostu klasa sama w sobie. Jest przerażający, kontrolujący, ale potrafi też rozbroić scenę półuśmiechem, by za chwilę roztrzaskać ją brutalnością. Jodie Comer jako Vanessa to zaś aktorska perełka – subtelna, wyrachowana, emocjonalnie niejednoznaczna. Jej gra to w dużej mierze walka wewnętrzna, która wybrzmiewa w każdej scenie. Nieco gorzej wypada kwestia wyważenia czasu ekranowego między postacie np. Karen Page pojawia się marginalnie, mimo że jej wątek na początku zapowiada coś więcej. Podobnie z wątkiem Muzy, który miał ogromny potencjał, zagrożenie z jego strony było realne, ale zabrakło rozwinięcia jego osobistej historii i relacji z Glenn, przez co całość wybrzmiała nieco płasko. Tego typu poboczne niedociągnięcia nie są częste, ale na tyle zauważalne, że warto o nich wspomnieć.
Drugi i ostatni zarzut to niektóre efekty specjalne. O ile sceny walki, pościgi i wybuchy są zrealizowane bardzo dobrze i budżetowo – intensywnie, przyziemne, mają swoją moc ale bez przekombinowania – o tyle sekwencje biegania po dachach i „skoków” między budynkami wypadają słabo. Rozmyte kształty, plastikowy ruch i przesadna prędkość wybijają z klimatu. Również slow motion było nieprzyjemne, ponieważ nadużywano jest w wybranych scenach (zwyczajnie za długo), zwłaszcza przy zbliżeniach z podbitym dźwiękiem. Nie są to wady psujące całość, ale można było je dopracować, bo wyraźnie odstają od reszty.


