Outlander sezon 7B (Opinia spolierowa)
Ile ludzi, tyle opinii – to powiedzenie doskonale sprawdza się także w przypadku ostatniego sezonu Outlandera. Serial, który przez lata zbudował sobie wierne grono fanów, wzbudza skrajne emocje i wywołuje burzliwe dyskusje. Jak różne mogą być te reakcje, pokazują Kinga i Gosia, które zupełnie odmiennie odebrały 7. sezon. Co im się podobało? Które wątki uznały za najmocniejsze, a które za najsłabsze? I czy w ogóle udało im się znaleźć jakiekolwiek punkty wspólne? Zapraszamy do lektury, by poznać ich różne spojrzenia na serialową rzeczywistość rodziny Fraserów-MacKenzie.

KINGA
Pierwsze sezony serii naprawdę mi się podobały i były dla mnie przyjemne do oglądania. Niestety, od ostatnich dwóch sezonów czuję się zmęczona rozwlekłą fabułą oraz powtarzającymi się motywami. Zwłaszcza wątek rozdzielenia Claire i Jamiego przez los, którzy zawsze się odnajdują, bo „miłość pokona wszystko”, staje się coraz bardziej nużący.
Moja frustracja narasta szczególnie w związku z akcją, która teraz dzieje się w Ameryce, w czasach wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych. W poprzednich sezonach bardziej interesowały mnie wydarzenia historyczne, ale teraz nie skupiam się na postaciach z tamtego okresu ani na ich znaczeniu. Przypadkowe spotkania z ważnymi osobami z historii wydają mi się mocno naciągane. Byłam bardzo szczęśliwa, kiedy Claire i Jamie wracali do Szkocji, ale niestety pobyt tam był krótki, a ich powroty miały tylko na celu zakończenie wątków.
Kiedy los zmusił ich do rozdzielenia, miałam nadzieję, że skoki między wydarzeniami w Ameryce i Szkocji będą ciekawe. Niestety, twórcy ponownie zdecydowali się na motyw, w którym jedna z postaci jest uznawana za martwą, a druga przeżywa żałobę. Gdyby ten zabieg był użyty po raz pierwszy, mogłoby mnie to poruszyć, ale niestety znałam już ten schemat. Zawsze w takich przypadkach można się spodziewać, że jeśli nie znaleziono ciała, postać wciąż żyje. Jedynym plusem w tym wątku była świetnie odegrana rola Caitríony Balfe.

Wydarzenia te doprowadziły do szybkiego ślubu Claire i Lorda Johna Graya, który, mimo że miał swoje znaczenie, wydawał mi się niepotrzebnym wątkiem nie mającym większego wpływu na późniejszą fabułę. Większe znaczenie miała noc, którą spędzili razem, „przeżywając żałobę”. Z biegiem czasu zaczęłam zastanawiać się, jakie jeszcze nieracjonalne decyzje podejmą bohaterowie. Niektóre sceny wręcz mnie zażenowały, jak np. moment, w którym Claire tłumaczyła, że nie powiedziała Jamiemu o wspólnej nocy, bo chciała najpierw, żeby zjadł zupę.
Nigdy nie byłam wielką fanką Iana, więc jego wątek romantyczny nie wzbudził we mnie większych emocji. Z kolei postać Rachel, purystki i kwakierki, oraz jej brat Denzell, byli dla mnie odświeżeniem. Dzięki medykowi mogliśmy poza Claire doświadczyć więcej ciekawostek związanych z leczeniem i ratowaniem życia w przeszłości.
William to postać, która budziła we mnie mieszane uczucia. Jego złość po ujawnieniu, że Jamie jest jego ojcem, była według mnie przesadna i zbyt teatralna. Rozumiem jego emocje, ale nie zgadzam się z jego reakcją. Zdecydowanie bardziej polubiłam go po wątku z Jane, który uczynił go bardziej realistycznym i wiarygodnym. Wątek z młodą dziewczyną poruszył mnie najbardziej w całym siódmym sezonie.

W poprzednich odcinkach nie interesowało mnie, co działo się z Brianną i Rogerem, ale porwanie ich syna sprawiło, że zaczęłam z większą uwagą śledzić ich historię. Część ich przygód mnie rozbawiła, zwłaszcza gdy Roger zamiast szukać syna, zaczął poszukiwania swojego ojca. Brianna za to została dobrze pokazana jako silna kobieta, która potrafi poradzić sobie w najtrudniejszych chwilach i bronić swojej rodziny.
Najtrudniejszą częścią sezonu był dla mnie finał, w którym absurd gonił absurd. Zamiast zaskoczyć mnie zwrotami akcji, twórcy tylko pogłębiali moje rozczarowanie, próbując jeszcze bardziej skomplikować fabułę i połączyć ją w spójną całość. Uważam, że historia Claire i Jamiego powinna już zostać zakończona, bo nie wierzę, że ta dwójka mogłaby przeżyć jeszcze więcej, a ja sama mam już tego dość.
Gosia
Muszę przyznać, że ogólnie jestem zadowolona z 7. sezonu, zwłaszcza z drugiej jego połowy, która jest przedmiotem tej recenzji. Może to dlatego, że najbardziej cenię wątki fantastyczne w tym serialu, choć nie zawsze odgrywały one główną rolę. Jednak im bardziej zbliżamy się do zakończenia tej opowieści, tym więcej miejsca zajmuje serialowa mitologia, podróże w czasie oraz emocjonalne spotkania z nieświadomymi niczego krewnymi.
W związku z tym nie mogę zaprzeczyć, że wątek Rogera oglądało mi się chyba najprzyjemniej. Śledzenie jego przygód wraz z Buckiem, podczas których obaj mieli okazję zobaczyć swoich rodziców, było naprawdę wciągające. Na plus oczywiście Szkocja – umówmy się, wszyscy kochamy Szkocję w Outlanderze. Wątek Brianny i poszukiwań Jema nie angażował mnie tak mocno – czekałam jedynie na moment, aż rodzina Mackenzich znów się połączy. Muszę jednak przyznać, że Sophie Skelton naprawdę spisała się w swojej roli, w pełni oddając emocje i determinację swojej bohaterki.

Przechodząc do wątku „amerykańskiego”: zgadzam się, że motyw wojskowy jest tu najmniej angażujący. Zdecydowanie wolę, gdy Claire i Jamie są w Ridge, wychowują wnuki i skupiamy się bardziej na społecznych aspektach oraz przemianach niż na wojnie o niepodległość.
Muszę jednak przyznać, że nie do końca zgadzam się z Kingą w kwestii wątku ślubu i rzekomej „śmierci” Jamiego. Uważam, że historia tego nietypowego „trójkąta” oraz relacja Claire z Lordem Johnem to jedne z najbardziej interesujących elementów tego sezonu. Relacja tych dwojga, postawionych w niezwykłej sytuacji, gdzie łączy ich miłość do tej samej osoby, ewoluowała od wzajemnej niechęci (choć „nienawiść” to chyba zbyt mocne słowo) przez tolerancję aż po naprawdę głęboką przyjaźń. To jeden z najlepszych aspektów, jakie serial miał do zaoferowania w ostatnich latach. Caitríona Balfe błyszczy jak zwykle, a David Berry dorównuje jej poziomem, tworząc wspólnie emocjonalny duet, który napędza wiele istotnych scen tego sezonu. Ich wspólne występy pełne są głębi i subtelnych emocji, co czyni je jednymi z najmocniejszych punktów tej odsłony serialu.

Jeśli chodzi o Williama, jego wątek związany z akceptacją własnego pochodzenia oraz relacją z Jane został poprowadzony bardzo dobrze i realistycznie. Oczywiście, „romans” z Jane może wydawać się niesmaczny, ale w świecie telewizji, gdzie mieliśmy już Ród smoka czy The Borgias, niewiele rzeczy jest w stanie naprawdę zszokować. Sama postać Williama została napisana w sposób zrównoważony i wiarygodny – widz rozumie jego zagubienie i złość. Charles Vandervaart wykonał w tym sezonie świetną pracę. Szkoda mi jednak postaci Jane Pocock. Grająca ją Silvia Presente to strzał w dziesiątkę – nie tylko pod względem aktorskim, ale i wizualnym. Jej podobieństwo do Sophie Skelton (Brianna) jest naprawdę uderzające, a sama aktorka emanuje niezwykłym urokiem, co dodatkowo wzbogaca jej postać i sprawia, że staje się jeszcze bardziej wiarygodna na ekranie.
W przeciwieństwie do Kingi, uwielbiam Iana (John Bell ❤️). Jednak jego wątek miłosny z Rachel nie przyciągnął mojej uwagi, być może dlatego, że sama Rachel nie jest moim ulubionym typem bohaterki. Za to jej brat zyskuje w moich oczach z sezonu na sezon – mam nadzieję, że zobaczymy więcej jego historii w ósmym sezonie.
Czy ten sezon jest bez wad? Oczywiście, że nie. Podróże międzykontynentalne w tamtych czasach są przedstawione w sposób mocno naciągany. Claire po około sześciotygodniowej podróży morskiej do Szkocji niemal natychmiast dostaje list i rusza z powrotem do Ameryki. Płynie pięć tygodni (bo dobry wiatr), licząc na to, że koleś, do którego zmierza, jeszcze żyje po tych trzech miesiącach. Powiem tak: fakt, że kuzyn Williama przeżył, jest chyba najbardziej naciąganym elementem tego sezonu – a mówimy tu przecież o serialu z podróżami w czasie i magicznymi kamieniami.

Trudno jednak odmówić temu sezonowi dynamiki. W życiu rodziny Fraserów-Mackenzich działo się naprawdę wiele, a zwieńczeniem była zaskakująca scena finałowa z powracającymi córkami i odnajdywanymi wnukami. Nie ukrywam, że podchodzę do tego serialu bardzo emocjonalnie i sentymentalnie, dlatego trudno mi będzie się z nim pożegnać po ósmym sezonie. Mam nadzieję, że ostatni rozdział będzie równie emocjonujący jak siódmy – być może z mniejszym naciskiem na wojny, a większym na mitologię serialu i rodzinne spotkania.