Recenzje seriali

Harley Quinn – Sezon 5 (Opinia spoilerowa)

Twórcy „Harley Quinn” od początku grali va banque – nie bali się wulgarnych żartów, groteskowej przemocy i balansowania na granicy kiczu i geniuszu. Ale w piątym sezonie postawili sobie nowe wyzwanie: opowiedzieć historię dojrzalszą, wielowymiarową, emocjonalnie uderzającą, nie tracąc przy tym tego, co czyni ten serial wyjątkowym. Czy im się udało? Piąty sezon dostarcza masę świetnych momentów i odważnych decyzji, to jednak na finiszu czegoś zabrakło.

Sezon zaczyna się mocnym przeniesieniem akcji do Metropolis — ruch tyleż zaskakujący, co genialny. Optymistyczne, wręcz sterylne otoczenie staje się idealnym kontrastem dla egzystencjalnych frustracji Harley i Ivy, które utknęły w codziennej rutynie. To zderzenie światów — „superbohaterskiego porządku” i anarchistycznego chaosu — pozwala opowiedzieć historię o znużeniu, samotności i zmianie. W tym miejscu warto zaznaczyć, że twórcy ograniczyli przesłodzone migdalenie się głównej pary, które wcześniej bywało przesadzone – i wyszło to produkcji na dobre.

fot. MAX

Wątki postaci drugoplanowych? Zdecydowanie na plus. Clayface i Bane to nie tylko maszynki do generowania śmiechu – ich relacja i artystyczne ambicje pokazano z niespodziewaną czułością, a ich musicalowy występ to czyste złoto (ten kostium Brainiaca!). Co więcej – nawet Frank, początkowo funkcjonujący jako komediowe tło, dostał pełnowymiarowy, przejmujący wątek, który z odcinka na odcinek rósł w znaczeniu, by ostatecznie stać się emocjonalnym trzonem sezonu. Scena jego pożegnania? Milczałem na napisach końcowych. Szacunek dla twórców, że pokazali, jak nawet najbardziej absurdalna postać może stać się wehikułem prawdziwego dramatu. Jednym z najmocniejszych punktów tego sezonu jest rozwój Brainiaca. Retrospekcje, które go dotyczą, przypominają najlepsze sceny w stylu Jamesa Gunna – pełne emocji, ale nieprzesłodzone, pokazujące, jak geniusz i samotność mogą prowadzić do tragedii. Udało się tu stworzyć postać złożoną, trudną do oceny, z ambicją godną największych antybohaterów. Co ciekawe, nawet język rasy Colu służy nie tylko worldbuildingowi, ale i humorowi – inteligentnemu, lekko absurdalnemu, a przy tym idealnie pasującemu do tonu odcinka.

Scenariusz odważnie żongluje tonami – mamy krwawą jatkę, absurdalne gagi (makaroni!), detektywistyczne tropy w stylu „Na noże”, a zaraz potem szczerą, poruszającą scenę między Ivy i Frankiem. I choć czasem tempo bywa zbyt szybkie (patrz: wątek Red-X), to większość odcinków zachowuje świetny balans między akcją, emocjami i humorem. Warto też docenić pomysłowe wykorzystanie klasycznych motywów DC – duet Batmana, Jokera i Lois Lane to komediowa perełka, która potrafi wyśmiać wszystko, co stereotypowe w superbohaterskim świecie, a jednocześnie rozwijać relacje bohaterów w zaskakujących kierunkach.

fot. MAX

Niestety, choć sezon długo budował napięcie, to finał nie dowiózł takiego emocjonalnego uderzenia, na jakie zasługiwała ta historia. Wątki Brainiaca i Luthorów zakończono poprawnie, ale zbyt bezpiecznie. Zabrakło szokującego zwrotu, ryzykownego posunięcia, które zostawiłoby widza z rozdziawioną buzią i pytaniem „co dalej?”. W zamian dostaliśmy przewidywalny happy end, który, choć logiczny i tematycznie spójny, był po prostu… za mały. Do tego dochodzą pewne rozczarowania rozwojem kluczowych postaci. Harley nadal nie potrafi wziąć odpowiedzialności za własne decyzje, właściwie jej postać stoi w miejscu, Lena została sprowadzona do zbyt wygodnej antagonistki, a rozłam relacji Harley i Ivy znów grany jest według znanego schematu. Ale mimo wszystko, ten sezon dostarczył masę emocji i fajnej rozrywki. Były łzy, były salwy śmiechu, były refleksje i dobrze przekombinowana akcja. Nawet jeśli finał nie był nokautem, to droga do niego była jazdą bez trzymanki — taką, jakiej oczekuję od „Harley Quinn”.