Recenzje serialiWspółpraca

The Walking Dead. Daryl Dixon – Sezon 1 (Opinia bezspoilerowa)

The Walking Dead: Daryl Dixon” to kolejny rozdział w uniwersum nieumarłych, który śledzi dalsze losy jednego z najbardziej charyzmatycznych bohaterów głównej serii. Daryl, odłączony od swojej grupy, trafia do Francji, konkretnie do pogrążonego w ruinie Paryża, próbując znaleźć drogę powrotną do domu. Po drodze wikła się jednak w nowy konflikt, pomagając lokalnym zakonnicom i nieświadomie ściągając na siebie niebezpieczeństwo, które sam sprowokował już w pierwszych minutach serialu.

Na tle poprzednich produkcji spod szyldu TWD spin-off wyróżnia się atmosferą. Twórcy w pełni wykorzystują lokalną scenerię. Nie tylko jako dekorację, ale też jako źródło symboliki i emocji. Największe znaczenie zyskuje tu wątek religijny, obecny niemal w każdej scenie i stanowiący trzon fabularny. Owszem, momentami chrześcijańska metaforyka bywa aż nazbyt dosłowna, a niektóre sceny zdają się nadinterpretowane np. próbujące na siłę nadać duchowe znaczenie każdemu kontaktowi chłopca z nieznajomymi, momentami krzycząc o absurd. Mimo to całość funkcjonuje zaskakująco dobrze, głównie dzięki spójnej otoczce, bo świat przedstawiony konsekwentnie utrzymuje ton duchowego napięcia.

fot. IMBD

Na pochwałę zasługuje również sposób wykorzystania bariery językowej. Daryl, nie władając biegle francuskim, musi polegać na intuicji, kontekście i zasadzie ograniczonego zaufania, co wprowadza dodatkowy dramatyzm w wielu sytuacjach. Sceny, w których francuski wybrzmiewa naturalnie i bez tłumaczeń, wzmacniają immersję i tworzą niepowtarzalny klimat. Podobnie działają lokalne pomysły, takie jak orkiestra symfoniczna wykorzystująca… zombie. Ten jeden detal był nie tylko estetycznie interesujący, ale i znaczący jako sugestia upadku jednostki, która w dawnej rzeczywistości była uznana i szanowana czy podkreśleniu znaczenia miejsca akcji. Tego typu pomysłów nie ma wiele, ale jeśli się pojawiają, wnoszą realną wartość w budowaniu oryginalności świata.

Serial odbieram jako powrót do bardziej klasycznego podejścia do zombie, przeciwnie do „Dead City”, gdzie nieumarli stali się bardziej tłem niż zagrożeniem. Tutaj nawet jedna pojawiająca się znikąd istota potrafi wywołać napięcie i chaos. Wynika to przede wszystkim z faktu, że Daryl, choć nadal niezawodny, współdziała z postaciami znacznie mniej doświadczonymi. W takich warunkach każda walka staje się wyzwaniem. Nie tylko fizycznym, ale i emocjonalnym. Co ciekawe, w drugiej połowie sezonu twórcy pokusili się o pewne modyfikacje samej koncepcji zombie, które wcześniej nie pojawiały się w uniwersum. Choć fabularnie może to było nieco przekombinowane, samo wprowadzenie tych elementów było płynne i dobrze osadzone w narracji. Dzięki temu tradycyjne starcia zyskały nową dynamikę. Bohaterowie musieli improwizować, podejmować ryzyko i wykazywać się sprytem, co zwiększyło dramaturgię i zaangażowanie widza.

fot. IMBD

Daryl pozostaje sobą. Nadal jest tym samym surowym, zamkniętym w sobie, ale jednocześnie niezwykle kompetentnym człowiekiem, który potrafi przejąć inicjatywę i wyjść cało z każdej opresji. I choć nie zmienił się diametralnie, ten spin-off pozwala mu na rozwój w obszarach, które wcześniej były raczej tłem. Przede wszystkim w relacjach międzyludzkich. Z radością obserwowałem, jak otwiera się na innych. Nie tylko taktycznie, ale i emocjonalnie. Choć wciąż bywa szorstki i zamknięty, nawiązuje kilka wartościowych relacji, które niosą potencjał na więcej niż tylko doraźną współpracę. Chemia między nim a Isabelle (Clemence Poésy) działa naturalnie, a niektóre sceny zawierają autentyczne napięcie emocjonalne. To ważne, bo pokazuje Daryla w bardziej ludzkim świetle, zmagającego się z uczuciami, których wcześniej unikał. Nie do końca przekonała mnie jednak jego motywacja w poszczególnych scenach. Miejscami była zbyt chwiejna. Bohater podejmuje decyzje impulsywnie, czasami zmieniając zdanie bez wyraźnych podstaw. Raz rezygnuje z działania, by po chwili rzucić się w wir wydarzeń. Innym razem gniewnie reaguje na zdradę, tylko po to, by chwilę później się wyciszyć po dość płytkiej przemowie o miłości. Ten dysonans emocjonalny trochę zaburza wiarygodność postaci.

Obsada drugoplanowa to swoista mieszanka jakości. Na plus wyróżnia się wspomniana wcześniej Isabelle, zakonnica z przeszłością i wewnętrznymi dylematami, świetnie sportretowana przez Clemence Poésy. Także Laurent, grany przez Louisa Puecha Scigliuzziego, wypada autentycznie jako młody „mesjasz”. Jego pozorna obojętność kontrastuje z emocjonalnymi wybuchami w decydujących scenach. Znacznie gorzej wypadają jednak czarne charaktery. Postać Codrona, granego przez Romaina Levi’ego, jest przewidywalna i oparta na dobrze znanych kliszach. Jego motywacje niewiele różnią się od antagonistów z innych części serii, a poza lokalnym kolorytem niewiele wnosi. Reszta „złych” to raczej efemeryczne sylwetki. Pojawiają się, by zamieszać, i znikają bez śladu, nie zostawiając po sobie większego wrażenia czy czegokolwiek do zapamiętania.

Dziękujemy Canal+ za dostęp. Platforma nie miała wpływu na opinię i tekst.