Recenzje serialiWspółpraca

Outlander: Krew z krwi – Sezon 1 (Opinia spoilerowa)

Wśród mgieł szkockich wzgórz, gdzie wiatr niesie echa dawnych pieśni, rodzi się nowa opowieść o miłości, odwadze i przeznaczeniu. „Outlander: Krew z krwi” zabiera nas w podróż do czasów, gdy serca biły w rytmie klanowych bębnów, a lojalność i uczucia często stawały naprzeciw sobie. To historia o zakazanej miłości rozgrywającej się w cieniu konfliktów klanowych i o drugiej miłości, której nie rozdzieli ani czas, ani trudne wybory. Dwie historie splecione ze sobą jak losy rodzin Fraserów i MacKenzie, tworzące opowieść o tym, że prawdziwe uczucie potrafi przetrwać wszystko, nawet wieki. Serial „Outlander: Krew z krwi” jest prequelem kultowej produkcji „Outlander”. Cofamy się w czasie, by poznać rodziców Claire i Jamiego, ludzi, których decyzje, namiętności i tajemnice na zawsze odmieniły losy ich potomków. Zapoznajcie się z naszą opinią żeby przekonać się co razem z Gosią myślimy o pierwszym sezonie!

OPINIA KINGI

Kiedy dowiedziałam się, że powstaje ten serial, byłam bardzo ciekawa, ponieważ podobały mi się pierwsze sezony „Outlandera”. Z czasem jednak ta produkcja zaczęła mnie nużyć. Oryginalną serię pokochałam za klimat Szkocji oraz ciekawe zestawienie charakterów bohaterów. Moje nadzieje wzrosły szczególnie wtedy, gdy zobaczyłam aktorów wybranych do głównych ról prequela. Bardzo ucieszyła mnie obsada, zwłaszcza Hermione Corfield, która wciela się w rolę matki Claire i jest niezwykle podobna do swojej przyszłej córki. Równie dobrze dobrany został aktor Jamie Roy, który przypomina swojego serialowego syna Jamiego. „Outlander: Krew z krwi” przywraca mi uczucia, które towarzyszyły mi na początku oglądania serialu powstałego na podstawie książek Diany Gabaldon.

Szczególnie polubiłam wątek rodziców Claire, ponieważ ich historia miłosna jest mniej typowa. Bardzo wzruszył mnie odcinek ukazujący początek ich związku, w którym wymieniali się listami, nie wiedząc nawet, jak wyglądają. Gdy oboje cofają się w czasie i dochodzi do ich rozłąki, relacja staje się jeszcze bardziej romantyczna. Oboje mocno wierzą w odnalezienie swojej drugiej połówki. Ich przywiązanie jest niezwykłe i daje widzom to, czego najbardziej oczekuje się od romansów, czyli wiary w głęboką, wzajemną miłość. To wrażenie zostało nieco osłabione przez fakt, że obydwoje spędzili noc z innymi osobami. Rozumiem Julie, która będąc w ciąży w siedemnastym wieku, musi w jakiś sposób zadbać o siebie i swoje nienarodzone dziecko. Jednak późniejsze decyzje Henry’ego były dla mnie trudne do zaakceptowania, a dodatkowo przypominały powtórzony wątek z ostatniego sezonu „Outlandera”.

Fot. Starz

Kolejnym powodem, dla którego tak lubię historię rodziców Claire, jest to, że muszą oni odnaleźć się w zupełnie nowej sytuacji. Julia znalazła się w trudnym położeniu, ponieważ trafiła do przeszłości, gdzie życie kobiet było wyjątkowo ciężkie, a na dodatek była w ciąży. Bardzo współczułam jej, gdy musiała zmagać się z tymi realiami, jednak na szczęście znalazła sprzymierzeńca w osobie Briana Frasera. Wbrew pozorom to właśnie przyjaźń Julii i Briana stała się moją ulubioną relacją w serialu. Oboje troszczą się o siebie wzajemnie, nawet jeśli w tym samym czasie mają własne sprawy do rozwiązania. Dzięki temu wątkowi Brian bardzo zyskał w moich oczach. Dużo bardziej irytowały mnie natomiast sceny z jego matką, która początkowo sprawiała Julii sporo problemów, choć rozumiem, skąd brało się jej podejście.

Dzięki postaci Henry’ego w serialu został poruszony temat traumy związanej z udziałem w wojnie. Bardzo podoba mi się to, że problem, o którym wiele mówi się współcześnie, został tak dobrze ukazany w produkcji, której akcja toczy się w czasie I wojny światowej. Wrażliwość Henry’ego nie odbiera mu męskości, ale podkreśla, że jest postacią z krwi i kości. Po przeniesieniu się w czasie bohater trafia na zamek klanu Grantów, gdzie otrzymuje ważną funkcję osoby przemawiającej w imieniu rodu. Nie mierzy się z tak dużymi trudnościami jak jego żona, choć również musi dopasować się do nowego środowiska. Jego głównym celem pozostaje odnalezienie ukochanej, jednak wątek związany z zarządzaniem relacjami z klanem Grantów, ich poddanymi i innymi rodami jest naprawdę interesujący. Henry okazuje się człowiekiem rozsądnym, który potrafi poradzić sobie w trudnych sytuacjach.

fot. STARZ

Historia miłosna Ellen i Briana nie jest zła, ale w porównaniu z losami rodziców Claire wydaje się bardziej typowa. Motyw zakazanej miłości związanej z mezaliansem często spotykałam już w innych produkcjach oraz książkach. Mimo tego chemia między bohaterami jest widoczna i ich wspólne sceny ogląda się z przyjemnością. Ellen zyskuje dodatkowe uznanie, ponieważ nie jest bierną kobietą i stara się pokazywać swój silny charakter w granicach możliwości, jakie dawały jej czasy, w których żyła.

Cała produkcja na tle „Outlandera” wypada bardzo dobrze, ponieważ ukazuje charaktery postaci, które później miały wpływ na życie Claire i Jamiego. Widać, że twórcy dokładnie przemyśleli, jak stworzyć prequel spójny z oryginałem. Poza fizycznym podobieństwem rodziców do dzieci można odnaleźć w serialu również cechy charakteru, które potomstwo odziedziczyło po nich. Choć główni bohaterowie nie pojawiają się w oryginalnym serialu, widzowie mają okazję zobaczyć młodsze wersje postaci drugoplanowych. Dzięki temu lepiej rozumiemy ich zachowania i relacje, które poznaliśmy w dalszych losach. Trochę męczący był dla mnie wątek braci Ellen, czyli Dougala i Columa, którzy różnią się od siebie jak dzień i noc, a każdy z nich dąży w innym kierunku. Za to bardzo lubię możliwość poznania młodszych wersji Murtagha i Jocasty.

Serial ogląda się z dużą przyjemnością, ponieważ część historii jest już znana, a jednocześnie dostajemy wiele nowych szczegółów. Aktorzy świetnie odgrywają swoje role i potrafią dopasować się do swoich starszych odpowiedników oraz do cech charakterystycznych potomków. Szkocja została ukazana niezwykle pięknie, a realia siedemnastego wieku przedstawiono w ciekawy sposób, doskonale wpisując je w fabułę serialu. Między obiema parami bohaterów czuć wyraźną chemię, co dla mnie jest podstawą przy oglądaniu produkcji należących do serii „Outlander”.

Fot. Starz

OPINIA GOSI

Miałam spore obawy, sięgając po ten tytuł. Przez długi czas zwlekałam z obejrzeniem, bo bałam się rozczarowania. Bardzo lubię „Outlandera” i choć w ostatnich sezonach akcja bywa momentami nieco wydumana, oryginalny serial wciąż ogląda mi się świetnie.

Zacznijmy od tego, co moim zdaniem sprawiło, że historia Claire i Jamiego tak podbiła serca widzów. Oczywiście, poza urzekającą historią miłosną, dostaliśmy tam naprawdę doskonały casting. Dlatego też sporo oczekiwałam po aktorach w „Krew z krwi”. Hermione Corfield w roli Julii to chodząca kopia Claire, nie tylko z urody, ale przede wszystkim z charakteru. Niesamowicie jest patrzeć, jak bardzo Claire przypomina swoją matkę, siłą ducha, ciekawością świata i wewnętrznym spokojem. To dwie niezwykle silne, pełne determinacji bohaterki, a Julii po prostu nie sposób nie kibicować. Równie świetnym wyborem okazało się obsadzenie Harriet Slater w roli Ellen MacKenzie. Cieszy mnie, że twórcy nie zapomnieli, jak bardzo Brianna przypomina Ellen z wyglądu. Myślę, że pod względem charakteru również ma w sobie wiele ze swojej babki. Ellen to silna kobieta swoich czasów, wychowana może trochę pod kloszem, jako ukochana córeczka ojca. Z prawdziwą sytuacją kobiety w tamtej epoce konfrontuje się dopiero po jego śmierci. Jest fascynującym połączeniem inteligentnej, oczytanej dziewczyny i gorącej szkockiej krwi. Castingowi panów również nie mogę nic zarzucić. Jeremy Irvine jako Henry i Jamie Roy jako Brian Fraser to naprawdę solidne wybory. Być może Jeremy Irvine ma tu trochę więcej „do grania”, bo jego bohater jest nieco bardziej złożony i ciekawszy, ale i Roy wypada przekonująco w roli młodego Szkota.

Jeśli chodzi o chemię między parami, to również nie mam się do czego specjalnie przyczepić. Oczywiście, to nie jest poziom Claire i Jamiego, tak wyjątkową ekranową więź naprawdę trudno powtórzyć. Tutaj jednak jest solidnie: czuć emocje, napięcie i prawdziwe uczucie między bohaterami. Ich relacje rozwijają się w naturalny sposób, bez przesady czy sztuczności, co sprawia, że łatwo im kibicować. Krótko dodam też, że właściwie cały casting w serialu jest doskonały. Młodsze wersje takich postaci jak Murtagh, Dougal, Colum czy Ned zostały oddane wręcz idealnie, naprawdę widać w nich późniejsze, dobrze nam znane starsze wersje bohaterów. To rzadkie, by tak trafnie dobrać aktorów pod względem wyglądu, gestów i energii postaci. Szczególnie chciałabym wyróżnić Sadhbh Malin w roli Jocasty MacKenzie. To, jak bardzo aktorka potrafi przywołać w pamięci kreację Marii Doyle Kennedy, jest wręcz niesamowite. Jej sposób mówienia, gesty, mimika i sposób poruszania się są idealnie odwzorowane, a jednocześnie Malin wnosi do postaci coś własnego, subtelną młodzieńczą energię, która sprawia, że młoda Jocasta nabiera nowej głębi.

Fot. Starz

Pierwszy sezon „Outlander: Blood of My Blood” jest bardzo dynamiczny, nie ma tu dłużyzn ani niepotrzebnych spowolnień. Akcja toczy się sprawnie i trudno się przy nim nudzić. Twórcy płynnie przechodzą między wątkami i klanami, dając każdej historii przestrzeń, by wybrzmiała, a bohaterom, czas na własne drogi i wybory. Narracja jest prowadzona z wyczuciem, potrafi być zarówno emocjonalna, jak i pełna napięcia, a jednocześnie nie traci tego charakterystycznego dla „Outlandera” ciepła. Widać, że twórcy starają się zachować balans między przygodą a uczuciami, co sprawia, że serial ogląda się z prawdziwą przyjemnością.

„Outlander” zawsze dobrze stał wątkami historycznymi, które stanowiły nie tylko miły dodatek, ale też świetne tło dla losów rodziny Fraserów. Tak jest i tym razem. „Krew z krwi” doskonale korzysta z tego samego zabiegu, dając nam garść historycznych smaczków dotyczących dziejów Szkocji. Te elementy pięknie kontrastują z ujmującymi historiami miłosnymi i silnymi bohaterami, którzy próbują odnaleźć się w trudnych czasach. Dzięki temu całość nabiera głębi i wiarygodności, a świat przedstawiony naprawdę żyje.

Nie bardzo wiem, co mogłoby się nie udać w tej produkcji, skoro twórcy postanowili wziąć wszystko, co było najlepsze i najlepiej sprawdzało się w oryginalnym „Outlanderze”, i przenieśli to do prequela. To trochę tak, jakby chcieli uchwycić magię początku raz jeszcze i ku mojemu zaskoczeniu, naprawdę im się to udało. Znów mamy wszystko, za co pokochaliśmy tę historię: piękną, surową Szkocję, zakazane i namiętne historie miłosne, odrobinę przygody oraz ten charakterystyczny, kostiumowy klimat, który wciąga od pierwszych minut. Widać ogromny szacunek do pierwowzoru, ale też odwagę, by opowiedzieć coś nowego, bardziej kameralnego, może mniej epickiego, ale równie emocjonalnego. Szczerze mówiąc, nie mogę się doczekać kontynuacji. Liczę, że kolejne sezony jeszcze mocniej splotą losy obu seriali a my dostaniemy więcej tych subtelnych powiązań i smaczków, które sprawiają, że serce fana „Outlandera” bije szybciej.

Dziękujemy HBO MAX za dostęp do platformy. HBO MAX nie miało wpływu na opinię i tekst.