Recenzje seriali

Gwiezdne Wojny: Opowieści z Podziemi (Opinia bezspoilerowa)

„Gwiezdne Wojny: Opowieści z Podziemi” to sześcioodcinkowa animowana antologia, której wydarzenia można umiejscowić gdzieś między „The Bad Batch” a „Rebeliantami”. Seria podzielona została na dwie trzyodcinkowe historie, skupione na mniej bohaterskiej, często zapomnianej części świata Star Wars – tej, gdzie prawo nie sięga, a moralność to kwestia wyboru i okoliczności. Niezobowiązujące, przyjemne rozrywkowo historie, których mroczny ton może zaskoczyć!

Pierwsza opowieść poświęcona została Asajj Ventress, dawnej zabójczyni, która po tajemniczym powrocie do życia próbuje na nowo odnaleźć swoje miejsce. Jej los splata się z młodym Jedi uciekającym przed Imperium. To zaskakująco zwarta, dobrze napisana historia, która oddaje zarówno ewolucję bohaterów, nastrój świata i klimat przestępczego podziemium. Ventress, od bezlitosnej wojowniczki, powoli przechodzi w stronę postaci bardziej pogodzonej z losem, choć wciąż zachowującej dystans do innych. Podobało mi się wyraźne przedstawienie jej charakteru, bardzo łatwo nabrać do niej stosunku, sama postać to sylwetka jakie lubię: zdeterminowana, odważna, skora do działania nawet w beznadziejnym położeniu i bez mrugnięcia okiem podejmująca decyzje zgodne z jej profesją. Podobnie jest z drugim głównym bohaterem, który jest równie atrakcyjny co Ventress, a poziomem „ogarnięcia” łatwo do niego zyskać sympatię m.in. działanie z głową na karku, sensowne przejmowanie inicjatywy podczas akcji. Opowieść zabiera nas przez różnorodne zakamarki galaktyki – od zatłoczonych ulic po surowe pustkowia, gdzie walka o wodę staje się walką o przetrwanie. Każdy odcinek ukazuje inne oblicze tego uniwersum, dobrze pokazuje różnice i wprowadza smaczki istotne dla różnych rejonów tej franczyzy (np. dotyczące rasy Ventress) i wprowadza wyraziste postacie drugoplanowe, które same mogłyby otrzymać własne historie, a rozrywki jest tu dużo (właściwie ciągle coś się dzieje, a spokojne momenty są dobrze wykorzystane w budowaniu relacji czy nakreślaniu tła). Szczególnie zapadł mi w pamięć drugi odcinek, w którym pojawia się duet łotrzyków, komplikujących sytuację na tyle zgrabnie swoimi ambicjami (zdradliwymi w partnerstwie), że nadają fabule niespodziewanej wywrotu historii o 180 stopni, co przekłada się na dynamikę głównej akcji.

fot. Disney+

Kulminacyjnym momentem tej opowieści jest mój ulubiony trzeci epizod: intensywny, nieoczywisty i emocjonalnie złożony. Starcie na pustkowiach nie tylko przynosi duży rozmach dla małej sprawy, ale też porusza ważny temat perspektywy. Przedstawiona sytuacja nie ma wyraźnego podziału na dobro i zło – wszystko zależy od punktu widzenia, co bardzo cenię w „Gwiezdnych Wojnach” ponieważ skłania to do refleksji i daje szerszy obraz sytuacji. Pojawia się tu nowa rasa drobnych, uroczych stworzeń, których kultura, choć pozornie sympatyczna, niesie ze sobą zaskakujący potencjał niebezpieczeństwa. To świetny przykład na to, jak „Gwiezdne Wojny” potrafią bawić się konwencją i szarością moralną.

Druga historia skupia się na Cadzie Banie, jednym z najbardziej znanych łowców głów w galaktyce. Tym razem bierze pod swoje skrzydła dwójkę młodych przedstawicieli własnej rasy, próbując wychować ich na swoje podobieństwo. To mocna w przekazie opowieść o wyborach życiowych, ukazana z dwóch punktów widzenia – tego, który podąża ścieżką mentora, i tego, który ma nieco wartości życiowe. Przeskoki czasowe między odcinkami zostały dobrze wykorzystane, by pokazać ewolucję relacji bohaterów, a jednocześnie zarysować brutalność świata, w którym przyszło im dorastać. Szczególnie dobrze wypada finał, w którym nie pozostawiono złudzeń, co najbardziej w życiu ceni Bane.

fot. IMBD

Choć historia była niezła, to nie zrobiła na mnie takiego wrażenia jak pierwsza. Zabrakło mi głębszego rozwinięcia postaci – szybkie tempo i przeskoki narracyjne sprawiły, że relacje między bohaterami nie miały okazji wybrzmieć w pełni. Twórcy poświęcili nieco czasu bohaterom kosztem klasycznej akcji, co o dziwo nie było nudne bo samo usytuowanie bohaterów było dla mnie interesujące, ale było to bardziej wykładanie suchych faktów pod kulminację fabuły niż budowanie emocjonalnej otoczki czy oddanie klimatu przestępczego. Uważam to za dość ważne niedopatrzenie ze strony twórców, ponieważ to na nowych postaciach opiera się historia, a są oni dość… nijacy? Historia miała potencjał, by naprawdę poruszyć, ale przez skrócony metraż pozostawia lekki niedosyt złagodzony naturą Bane’a, którego sama obecność potrafiła wiele wnieść (nawet epickiego) poszczególnym scenom.

Od strony technicznej seria prezentuje się solidnie. Animacja i udźwiękowienie trzymają poziom znany z „Rebels” i „The Bad Batch”. Ścieżka dźwiękowa precyzyjnie dopełnia każdą scenę, budując emocjonalny wydźwięk i podbijając napięcie tam, gdzie trzeba. Najlepiej to widać w scenach rewolwerowych pojedynków Bane’a, przy których jest ta aura westernu sci-fi. Warstwa wizualna jest spójna z wcześniejszymi animacjami, co dobrze wpływa na poczucie ciągłości stylistycznej. Modele postaci i świat przedstawiony są dopracowane, a sceny akcji różnorodne i zapadające w pamięć. Szczególnie wyróżniają się dwie sekwencje: pojedynek na miecze świetlne w pierwszym odcinku, który łączy klasyczne motywy z użyciem Mocy, oraz wspomniane rewolwerowe starcia w historii o Ban’ie, które nadają całości surowego, niemal westernowego klimatu.