Ironheart (Opinia bezspoilerowa)
„Ironheart” to najnowszy serial Marvel Cinematic Universe, będący kontynuacją wątku Riri Williams (młodej geniuszki technologicznej), którą poznaliśmy w filmie „Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu”. Tym razem Riri mierzy się z rzeczywistością bez superbohaterskiego blasku – wyrzucona ze szkoły, pozbawiona środków i wsparcia, trafia na gang Hooda. Choć jego pomoc daje jej szansę rozwijać pasję, kontynuować dziedzictwo Iron Mana, to cena, jaką przyjdzie zapłacić, nie pozostanie bez wpływu na jej moralność.
Na papierze „Ironheart” nie budziła mojego entuzjazmu. Wydawała się jednym z tych projektów, które Marvel wypuszcza bez większego przekonania i potrzeby. A jednak już po kilku odcinkach okazało się, że serial ma więcej mi do zaoferowania, niż sugerowały pierwsze zapowiedzi. Największym atutem okazuje się Riri. Postać młoda, ale nie infantylna; ambitna, ale nie wszechwiedząca. Dominique Thorne świetnie oddaje niuanse bohaterki, balansując między technologiczną pewnością siebie a momentami całkowitej dezorientacji i zwątpienia. Ta ambiwalencja sprawia, że trudno jednoznacznie uznać ją za następczynię Tony’ego Starka – brakuje jej tej nieustępliwej determinacji i cynicznej pewności, ale jednocześnie właśnie przez to zyskuje coś unikalnego: ludzką twarz. W jej wahaniach widać autentyczność, a serial zyskuje dzięki temu wiarygodność emocjonalną.
Jednym z ciekawszych wątków pobocznych jest motyw sztucznej inteligencji stworzonej przez Riri, która przybiera znajome dla niej oblicze. Choć na pierwszy rzut oka może się to wydawać kolejnym gadżetem, w rzeczywistości wątek ten nadaje serialowi ciepła i lekkości. AI staje się swego rodzaju powiernikiem, zaskakująco ludzkim, co momentami działa na korzyść humoru, ale równocześnie burzy iluzję technologicznego realizmu. Osobiście brakowało mi w tej kreacji chłodnej, syntetycznej logiki – zamiast tego otrzymujemy wirtualną „psiapsiółę”, co odbiera systemowi powagę. Mimo to, interakcje z AI umożliwiły serialowi podjęcie istotnego wątku, czyli ataków paniki Riri. Dzięki temu udało się pogłębić portret postaci i pokazać bohaterkę nie jako ikonę zbroi, lecz jako młodą kobietę zmagającą się z ciężarem oczekiwań i niepewnością. Wątki terapeutyczne, od rozmów po próby kontaktu z innymi, były szczere, wyważone i wnosiły wartość dodaną do całości. Są to treści, których potrzebuje kino superbohaterskie dla urozmaicenia tematu i przekazania „czegoś więcej”.

Sama historia osadzona została w kameralnych realiach, bez międzygalaktycznych zagrożeń, podróży w czasie czy multiversum – podsumowując, bez większego znaczenia dla rozwijania MCU. I choć z początku wydawało się, że stawka jest zbyt niska, by utrzymać moją uwagę, wręcz bazując na bezpiecznych schemacie, to właśnie to lokalne podejście okazało się atutem. Skupienie się na emocjach, decyzjach i dylematach Riri dało przestrzeń, by dostrzec nie tyle spektakularność, co przemianę i zapewnić kilka niezłych scen akcji rodem „Ocean Eleven”. Choć trzeba uczciwie zaznaczyć, że ten rozwój postaci nie zawsze był wystarczająco pogłębiony. Przez większość sezonu miałem wrażenie, że Riri pozostaje zbyt statyczna. Dopiero pod koniec serialu pojawiają się wyraźne zmiany u bohaterów i bardzo ważne nowości dla MCU, które ku mojemu zaskoczeniu mają realny wpływ na szerszy świat i podniosły stawkę na zupełnie nowy poziom – jeżeli nie trafią do Was początkowe odcinki to uwierzcie, że warto wytrzymać do końca. Finał okazał się nie tylko emocjonalnie angażujący, ale też narracyjnie istotny. Twórcy sprawnie powiązali osobiste wątki bohaterów z globalnymi zmianami w uniwersum, a to uczyniło serial bardziej kompletnym i istotnym niż można było przypuszczać.
Znacznie gorzej wypada natomiast postać Hooda. Od początku sugeruje się, że to postać wpływowa, groźna i charyzmatyczna, ale jego ekranowa obecność zupełnie tego nie potwierdza. Jego wizerunek jest zbyt kostiumowy, zbyt teatralny – bardziej rozbija atmosferę niż ją buduje. Jego przeszłość i moce zostały zarysowane zaledwie powierzchownie, a relacja z Riri opiera się raczej na funkcji scenariuszowej niż psychologicznym napięciu czy jakiejkolwiek emocjonalnej rywalizacji. Anthony Ramos stara się, jak może, by tchnąć życie w postać, ale materiał wyjściowy nie daje mu zbyt wielu możliwości – wręcz można stwierdzić, że ekranowa wersja postaci tylko zaczerpnęła historię i kilka zdolności komiksowego oryginału (niektóre moce należy domyśleć się osobiście, twórcy nie podają wszystkiego na tacy). Dopiero w późniejszych odcinkach, gdy jego motywacja nabiera szerszego kontekstu, Hood zyskuje odrobinę głębi, ale nadal pozostaje jednym z najsłabiej zarysowanych antagonistów MCU ostatnich lat (ale nie najgorszym!).
W obsadzie znalazło się jednak sporo pozytywów. Dominique Thorne doskonale radzi sobie z emocjonalnym ciężarem swojej postaci, a jej gra w momentach kryzysowych, zwłaszcza podczas scen napadów lękowych – wypada przekonująco. Miłym zaskoczeniem okazał się Alden Ehrenreich, którego postać przechodzi zauważalną, dramatyczną przemianę, a aktor świetnie oddaje jej wewnętrzne rozdarcie. Również drugoplanowa ekipa gangsterska Hooda wypada autentycznie – nie tylko przez różnorodność fizjonomii, ale też dzięki subtelnym detalom charakterologicznym. Szkoda, że scenariusz nie pozwolił większości z nich rozwinąć skrzydeł.

Warstwa wizualna serialu stoi na przyzwoitym poziomie. Efekty specjalne, zwłaszcza te związane z lotami, zbroją czy scenami akcji, są wykonane solidnie, bez rażących uproszczeń. Obraz cechuje się intensywną kolorystyką i dbałością o detale, a muzyka dobrze osadza akcję w kontekście afroamerykańskim. Kompozycje rytmiczne, obecność lokalnych brzmień i beatów dobrze współgrają z charakterem serialu. Jedynym zgrzytem wizualnym była dla mnie prezentacja mocy Hooda. Jego „niewidzialność” została oddana zbyt delikatnie, przez co traciła aurę grozy i tajemnicy. Również zbroja Riri, choć funkcjonalna, wyglądała momentami zbyt plastikowo, co kłóciło się z założeniem jej geniuszu konstruktorskiego i używanym surowcem.
Dziękujemy Disney+ za przedpremierowy dostęp do serialu. Disney+ nie miało wpływu na opinię i tekst.