Peacemaker – Sezon 2 (Opinia bezspoilerowa)
Drugi sezon „Peacemakera” kontynuuje wydarzenia z pierwszego sezonu, pokazując Peacemakera jako człowieka rozbitego wewnętrznie po doświadczeniach z Project Butterfly. Bohater próbuje odnaleźć się w nowej rzeczywistości DCU, gdy jego świat dosłownie pęka za sprawą multiwersum. Tym razem fabuła skupia się na konfrontacji Peacemakera z alternatywnymi wersjami znanych postaci w „obcym” dla niego świecie, zderzeniu różnych wartości oraz próbie zachowania człowieczeństwa w chaosie wieloświata. Z czasem wątek multiwersowy nabiera większego znaczenia, a w tle jest osobiste vendetta Ricka Flaga Sr w akcie rozliczenia śmierci jego syna.
Od pierwszego odcinka widać, że James Gunn konsekwentnie rozwija swój autorski styl: bezkompromisowy, emocjonalny, skupiony na bohaterach i z czarnym humorem na granicy szaleństwa. Nowy sezon wciągnął mnie od samego początku, bo to nie tylko opowieść o walce, lecz także o rozliczaniu się z przeszłością. Peacemaker i jego towarzysze są emocjonalnie wyczerpani po dotychczasowych wydarzeniach. Każde z nich szuka ujścia dla bólu, winy i rozczarowań. Właśnie ta warstwa obyczajowa sprawiła, że sezon miał dla mnie ciężar i głębię, której poszukuję w kinie superbohaterskim. Sceny pozornie błahe, których próżno szukać w kinie jak rozmowa na dachu czy konfrontacja Peacemakera z rodziną, potrafiły uderzyć z siłą większą niż najbardziej efektowna scena walki. Gunn znów udowadnia, że między przekleństwem a wzruszeniem potrafi znaleźć ludzką prawdę i konsekwentnie prowadzić bohaterów do jasno wytyczonej ścieżki zaznaczając ich rozwój – tylko ta ścieżka jest wypełniona dialogami, spokojnym tempem akcji, co przekłada się na dynamikę odcinków (czy jej brak).

To, co robiło na mnie największe wrażenie, to sposób przedstawienia multiwersum. Zamiast typowego dla gatunku chaosu, walk na wielką skalę, było podejście kameralne, oparte na emocjach i relacjach, gdzie nawet najprostszy dialog trzymał mnie w napięciu, ponieważ była to kolizja postaci, która w głównym świecie… nie mogłaby się odbyć. Osobisty wymiar multiwersum jest tym, co najbardziej mnie pociąga w koncepcji alternatywnych rzeczywistości, ponieważ można dostrzec, co utracili bohaterowie lub jakimi mogliby się stać i jaki na nich będzie miała wpływ konfrontacja z inną „rzeczywistością”. Relacja Peacemakera z Harcourt pokazuje, że multiwersum to nie tylko zabieg narracyjny, ale narzędzie pogłębiania emocjonalnego portretu postaci. Jeszcze lepiej to widać w wątkach rodzinnych, gdzie Peacemakera bazuje na przerobieniu rodzinnej traumy w inny sposób, a u Vigilante’a jest to zderzenie z samym sobą i… innymi wartościami.
Nie mogę pominąć postaci drugoplanowych, które po raz kolejny kradną ekran. Economos przechodzi fascynującą przemianę, pokazując, że nawet najbardziej niepozorna postać może mieć ogromne znaczenie, a jego specyficzny charakter… zaskakuje praktycznością w wybranych scenach. Vigilante zyskuje zaskakującą głębię. Jego emocjonalny wybuch w piątym odcinku to jeden z najmocniejszych momentów sezonu, pokazujący, że za komediową maską kryje się ktoś naprawdę zraniony, ale… dość mało poświęcono mu czasu antenowego co zostawiło we mnie lekki niedosyt. Nawet orzełek przestał być wesołą maskotką i stał się pełnoprawnym uczestnikiem historii! Jego wątek jest szalony, absurdalny, ale też w jakiś sposób uroczy i znaczący dla przesłania serialu. Choć w dłuższej perspektywie jego wątek wydaje się zbędny, spokojnie do wycięcia, to jednak ma siłę uderzenia, a dla DCU może okazać się przyszłościowy.

Audiowizualnie drugi sezon to kolejny popis Gunna i jego zespołu. Brutalne sceny akcji są kreatywne i mają rytm, a muzyka jak pełni rolę narracyjną. Rockowe kawałki przeplatają się z delikatnymi melodiami, które podkreślają intymne momenty, ważnym chwilom nadają adekwatnego wybrzmienia, a scenom walki mocniejszego uderzenia (choć samych scen akcji jest niewiele, dużo mniej od pierwszego sezonu). Widać większy rozmach w efektach, ale też dbałość o szczegóły, zwłaszcza w przedstawieniu alternatywnych światów, które różnią się klimatem, paletą barw i nastrojem. Kamera często zatrzymuje się na twarzach bohaterów, by uchwycić emocje, co jeszcze mocniej przyciąga do ekranu, a aktorsko widziałam znaczący progres u głównej obsady – John Cena odnajduje się w scenach różnej tonacji, płynnie przechodzi od klasycznej akcji po mocne sceny emocjonalnie, kiedy na twarzy autentycznie ukazuje pełną paletę: od wesołości po urzekające łzy (zasługuje na nagrodzę, przynajmniej na wyróżnienie). Pozostała obsada stanęła na wysokości swoich możliwości, co nie jest zaskakujące zważywszy na występ w poprzednim sezonie – mogę powtórzyć swoją opinię na ich temat z tekstu poświeconego pierwszemu sezonowi.
Nie jestem do końca przekonana do decyzji podjętych w ostatnim odcinku, który pełni raczej rolę epilogu niż pełnoprawnego finału. Owszem, twórcy konsekwentnie pozamykali główne wątki, jednocześnie zostawiając kilka ścieżek prowadzących w stronę przyszłych projektów DCU, ale zabrakło im oddechu, by zrobić to w sposób satysfakcjonujący. Rozwój części postaci potraktowano po macoszemu np. decyzje Ricka Flaga czy Bordeaux wydają się wyrwane z kontekstu, identycznie zachowania, jakby ich emocjonalne motywacje zgubiły się po drodze. Każde kolejne ich pojawienie się przynosiło inny ton, inne emocje, a fabuła nie dawała narzędzi, by te zmiany zrozumieć. Podobnie z ARGUS-em. Organizacja, która wcześniej budziła respekt i ciekawość, w finale traci spójność, a jej działania pozostają bez jakiegokolwiek echa. Trudno też nie wspomnieć o oczekiwaniach wobec ostatniego epizodu. Zapowiedzi o „wielkim cameo” rozbudziły we mnie wyobraźnię, tymczasem rzeczywistość okazała się dużo skromniejsza. Epilog spełnił swoje zadanie, nadał interesujący kierunek DCU, który chcę poznać, ale… nie sprostał moim oczekiwaniom.
Dziękujemy HBO Max za dostęp. Platforma nie miała wpływu na opinię i tekst.


