Twisted Metal – Sezon 2 (Opinia bezspoilerowa)
Wiecie, jak to bywa z adaptacjami gier wideo… bywa różnie, delikatnie mówiąc. Na palcach jednej ręki mogę policzyć seriale czy filmy, które nie tylko wiernie podeszły do materiału źródłowego, ale zrobiły to naprawdę porządnie. Pierwszy sezon „Twisted Metal” plasował się gdzieś pośrodku – solidna dawka rozrywki, dzięki efektownej akcji i przerysowanej konwencji, oddającej charakter znany z serii gier, ale brakowało w nim tego „mięska”, które stanowiło sedno produkcji od 1995 roku. Aż przyszedł sezon drugi, czyli… najlepsze, co mogło spotkać ten serial!
Finał pierwszego sezonu zapowiadał wyścig jako główny motyw kolejnej odsłony i twórcy w pełni dotrzymali obietnicy! Doskonale widać, że znają materiał źródłowy, bo korzystają z niego garściami i robią to z głową mimo wyzwań jakie przed nimi stały (sorry, ale wprowadzenie takiego Axela to nie lada rzecz!). Wyścigi są dynamiczne, świetnie zrealizowane, z energiczną muzyką, szybką i przejrzystą pracą kamery oraz masą efektów specjalnych. Na arenę wjeżdżają kultowe postacie i pojazdy z gier jak Mr. Grimm, Axel, Dollface… każdy fan natychmiast poczuje się jak w domu! Każdy wyścig dopieszczono pod kątem widowiskowości, poczuciem stawki, różnorodnością między postaciami i zawodnikami, ale wisienką na torcie jest śmiertelność uczestników. Rakiety, karabiny, lasery… to nie są zabawki, ładne dodatki do pojazdów, a broń, która naprawdę eliminuje zawodników. Wiadomo, że głównym bohaterom raczej włos z głowy nie spadnie, ale reszta? Przepadali jeden po drugim, więc emocje potrafiły uderzyć z zaskoczenia i podkręcić wrażenia do maksimum obrotów. Sam kilka razy złapałem się na tym, że żałowałem bohaterów… Sceny akcji są świetnie skrojone, często pełne jaj i narracyjnego luzu, a muzyka podkręca atmosferę do granic absurdu np. „What Is Love” podczas jednej ze scen to absolutny hit. Kuriozalne? Tak. Urocze i kapitalnie dopasowane? Jeszcze bardziej. Jedna z moich ulubionych scen sezonu.

Serial po raz kolejny wychodzi fabularnie poza ramy gier i znowu okazuje się to strzałem w dziesiątkę. Zanim rozpocznie się właściwy wyścig, dostajemy dłuższe wprowadzenie, które pozwala lepiej poznać bohaterów znanych z poprzedniego sezonu, ich aktualne sytuacje, a także nowe postacie. Poza wyścigami twórcy konsekwentnie opowiadają ich osobiste historie, ukazują wzajemne relacje, a przerwy między rywalizacją są świetnie wykorzystane. Pokazują bohaterów w innym świetle, nadają im głębi i sprawiają, że nawet ci z pozoru epizodyczni naprawdę „żyją” w tym świecie. Dzięki temu wszystkiego świat i bohaterowie nie są bez wyrazu, a same wyścigi zyskują emocjonalną otoczką wokół ścigających się (przypominam o ich śmiertelności!).
Zmian względem materiału źródłowego jest tu dużo, ale większość z nich działa na ogromny plus, nawet te radykalne zmiany: rodzinne powiązania między zawodnikami, nowe interpretacje starych pomysłów czy przerysowane, ale niezwykle spójne motywy (jak androidowa transformacja Axela) okazały się świetnie ograne. Szczególnie imponująco wypada Calypso. Jego wątek jest rozbudowany, logiczny i konsekwentnie buduje złowrogą aurę. Od początku wiadomo, że jego intencje są nieczyste, ale twórcy prowadzą ten wątek tak sprawnie, że napięcie tylko rośnie, a późniejsze zwroty idealnie działają w strukturze historii.

Na pochwałę zasługuje też obsada. Dotychczasowi aktorzy wciąż świetnie czują konwencję/ Potrafią grać emocjonalnie, bawić się przerysowaniem, a jednocześnie utrzymać wiarygodność w poważniejszych scenach. „Nowicjusze” również błyszczą. Saylor Curda w roli Mayhem jest rewelacyjna: zadziorna, cwaniacka, a jednocześnie na tyle przebiegła i charyzmatyczna, że potrafi zdominować scenę jednym spojrzeniem. Natomiast Michael James Shaw jako Axel to absolutny majstersztyk: jego fizyczność, powaga i siła sprawiają, że nawet najbardziej memiczne ujęcia nabierają ciężaru. Gość urodził się do tej roli.
Jedyną rzeczą, do której nie jestem przekonany, jest wątek rodzinny Johna. Nowy element został wprowadzony zbyt lekko i zbyt szybko zaakceptowany przez bohaterów, co zupełnie mija się z wcześniejszym sposobem budowania relacji w serialu. Tempo tej historii jest zbyt gwałtowne, emocje nie zdążają wybrzmieć, a sam dramat wprowadzony w konsekwencji – choć ma wpływ na motywacje Johna to nie został ani dobrze napisany, ani dobrze zagrany. W efekcie ten fragment najsłabiej wypada na tle reszty sezonu i chwilowo psuł mi frajdę z seansu.
Dziękujemy HBO MAX za dostęp. Platforma nie miała wpływu na opinię i tekst.


