Recenzje serialiWspółpraca

Wiedźmin: Sezon 4 (Opinia bezspoilerowa)

Czwarty sezon „Wiedźmina” najlepiej traktować jako odświeżenie serii. Nie tylko ze względu na zmianę odtwórcy głównej roli, lecz także przez specjalne wprowadzenie, które od początku do końca streszcza dotychczasowe wydarzenia i stopniowo oswaja widza z nowym aktorem. Takie rozwiązanie nie jest typowe dla serialu na tym etapie, ale muszę przyznać, że sprawdziło się świetnie – zarówno jako przypomnienie (po tylu latach wiele rzeczy zdążyło mi umknąć), jak i jako zachęta dla nowych lub dawno nieoglądających widzów. A jest do czego wracać, bo ten sezon wreszcie wrócił na tory, po których jeździł pierwszy!

Przede wszystkim dzięki wątkowi Geralta, opartego na motywie podróży w grupie barwnych osobistości. Każda z postaci wnosi coś innego, a ich wzajemne interakcje są tonowo bardzo zróżnicowane. Bajarze Jaskra potrafią rozładować powagę humorem i absurdalnymi opowieściami, stoicki spokój (żeby nie powiedzieć: „gburowatość”) Geralta usztywnia atmosferę i nadaje ciężar nawet drobnym sprawom, cięte riposty Zoltana nie mają sobie równych, a sama obecność Regisa przynosi aurę lęku, niepokoju i tajemnicy (jego mrok jest wyczuwalny za każdym razem, gdy pojawia się na ekranie). Obcowanie z taką ekipą jest czystą przyjemnością, a eksplorowanie ich przeszłości wprowadza do świata serialu wiele mocnych, angażujących historii.

fot. Netflix / IMBD

Równie udana jest sama przygoda. Wędrując z bohaterami, na moment zapomina się o gabinetowych przepychankach politycznych, które nie były najmocniejszą stroną poprzednich sezonów, na rzecz ludzkich, przyziemnych dramatów przeplatanych walką z potworami. Tu z kolei twórcy zastosowali dwutorowe podejście: z jednej strony bohaterowie sporadycznie trafiają na nowe stwory, nieznane dotąd popkulturze, które zmuszają ich do bardziej kreatywnej walki (np. cmentarna sekwencja to perełka scenograficzna). Z drugiej strony mają do czynienia z ludzką naturą, znacznie gorszą od tej czającej się w krzakach: zachłanność, gniew i małostkowość potrafią wypaczyć jedno miasteczko bardziej niż jakakolwiek bestia, o czym Geralt przekonuje się boleśnie, mierząc się z pewnym lokalnym wyzwaniem. Wszystko to sprawia, że przebywanie z Geraltem w tym sezonie jest swoistym powrotem do korzeni (inspiracje Sapkowskim są znacznie silniejsze niż w sezonach drugim i trzecim). Twórcy śmielej sięgają po „Chrzest ognia” i dalsze losy, dzięki czemu dostajemy intensywne sceny z udziałem Regisa czy pamiętną sekwencję na moście, która w książkach była jednym z kluczowych momentów w budowaniu legendy Białego Wilka.

Podchodziłam z ostrożnością do recastu głównego aktora, ale zupełnie niepotrzebnie. Zastąpienie Henry’ego Cavilla Liamem Hemsworthem okazało się strzałem w dziesiątkę! Hemsworth jest dla mnie bardziej autentyczny w stoickim ukazywaniu (braku) emocji, jego sylwetka świetnie pasuje do postaci, a dynamika w scenach akcji to czysta przyjemność. Walki zyskały na brutalności i choreografii, twórcy naprawdę sobie nie żałują a Hemstworth (właściwie to wszyscy „walczący”) dotrzymują kroku, żeby wycisnąć wszystko z każdej akcji. Czasem Hemsworth lekko przesadza z kamienną twarzą, ale nie odbierałam tego negatywnie, ponieważ świetnie wpisuje się to w książkowy wizerunek wiedźmina, a sam aktor buduje z postaciami wyczuwalną chemię. Reszta obsady trzyma poziom, więc skupię się na Lawrence’ie Fishburne’ie jako Regisie, bo to absolutna rewelacja. Jego dostojność, szlachetność i wyniosłość oddają ducha książkowej postaci, a gwałtowne zmiany emocji i potworna prezencja w kluczowych momentach robią ogromne wrażenie.

fot. Netflix / IMBD

Nie przepadałam za Szczurami w książkach i serial tylko mi to przypomniał. Choć grupa rabusiów wnosi świeżość i podkreśla, że w świecie Sapkowskiego nic nie jest czarno-białe, to ich brak celu i spontaniczne przemieszczanie się sprawiają, że całość odstaje klimatycznie od intensywności głównej historii. Akcja tu jest powolna, zwroty fabularne wynikają bardziej z impulsów niż z logiki, a nuda potrafi zajrzeć przez ramię. Największym problemem pozostaje jednak Falka. Z jednej strony lubię ostrzejszą wersję Ciri – Freya Allan świetnie odnajduje się w mroczniejszych tonach, postać jest zdecydowana i skuteczna. Z drugiej jednak cała jej przemiana ma w sobie tę samą sztuczność, którą pamiętam z książek. Nie czuję jej sensu ani emocjonalnej wiarygodności, zwłaszcza gdy dochodzi do finału tego wątku. Ratują go jedynie sceny z Bonhartem! Ten „bohater” kradnie każdą sekundę ekranu. Jest prosty w motywacjach, bez zbędnego kombinowania, a choreografie jego walk są spektakularne: pomysłowe, brutalne, techniczne i po prostu fenomenalne.

Najsłabszym elementem poprzedni sezonów była polityka i… wątek czarodziejek o tym przypomina, niestety. Jest prowadzony przewidywalnie, bez napięcia i bez realnego poczucia zagrożenia. Najlepiej widać to w scenie z Yennefer – przez cały sezon słyszymy, jak trudne jest odnalezienie Ciri, a potem w jednej chwili Yennefer teleportuje się „bo tak”, trafiając dokładnie tam, gdzie trzeba. Jedyny plus tego segmentu czarodziejek to widowiskowe sekwencje walk, które wizualnie przypominają Bitwę o Hogwart czyt. są dynamiczne, efektowne i świetnie zainscenizowane, choć momentami uproszczenia logiczne potrafią zgrzytnąć.

Dziękujemy Netflix za dostęp. Platforma nie miała wpływu na opinię i tekst.