Recenzje serialiWspółpraca

Ród Guinessów (Opinia bezspoilerowa)

Ród Guinnessów” to serial, którego akcja rozgrywa się w XIX-wiecznym Dublinie. Po śmierci patriarchy rodu, człowieka, dzięki któremu nazwisko Guinnessów stało się symbolem piwowarskiego imperium, jego majątek trafia w ręce dzieci. Problem w tym, że nie wszystkie z nich chcą kontynuować rodzinne dziedzictwo. Testament ojca wymusza jednak na spadkobiercach zmianę priorytetów, co staje się początkiem wielowątkowej historii o narodzinach potęgi, zarówno w świecie produkcji piwa, jak i w politycznych rozgrywkach Dublina.

Od pierwszych minut czuć, że za kamerą stoi Steven Knight, twórca „Peaky Blinders” i „Tabu”. Podobieństwa widać przede wszystkim w audiowizualnym dopracowaniu. Każdy kadr oddaje ducha epoki z niezwykłą dbałością o detale. Scenografia przyciąga wzrok zarówno architekturą Dublina, z podziałem na bogate posiadłości i uboższe dzielnice, jak i drobiazgowo odtworzonymi obyczajami oraz sposobami życia mieszkańców. Szczególną uwagę zwracają dialogi, w których zderzają się różne akcenty i dialekty. Już w pierwszych scenach mamy rozmowę Edwarda z Arthurem, w której londyński akcent kontrastuje z irlandzkim, podkreślając zróżnicowanie kulturowe bohaterów. Dopełnieniem całości jest kostiumografia: bogate fraki mężczyzn, eleganckie suknie z gorsetami dla kobiet z wyższych sfer i skromniejsze, ale nadal stylowe stroje dla postaci z niższych warstw społecznych – wszystko to oddaje charakter XIX-wiecznej Irlandii z niezwykłym realizmem i zachwyca bogatością, ale i różnorodnością.

fot. IMBD

Muzyka w serialu to fascynujące połączenie stylów. Z jednej strony dostajemy skrzypcowe melodie o folkowym rytmie, które budują klimat epoki, z drugiej współczesne utwory takie jak „Starburster” zespołu Fontaines D.C. nadające niektórym scenom energii i dramatyzmu. Takie kontrasty nie tylko podkreślają emocjonalną warstwę wydarzeń, ale także wzmacniają dynamikę historii potrafią zbudować atmosferę przy nawet błahostkach. To audiowizualne dopracowanie, wraz z przepięknymi ujęciami kamery, które podobnie jak w „Peaky Blinders” potrafią uchwycić melancholijne pejzaże czy gwarne ulice, sprawia, że „Ród Guinnessów” zachwyca od pierwszych minut i konsekwentnie trzyma ten poziom do samego końca.

Choć główny wątek skupia się na budowie piwowarskiego imperium, serial szybko rozwija się w wielu kierunkach. Obserwujemy ekspansję rodziny Guinnessów nie tylko w Dublinie, ale także w Ameryce, gdzie interesy zaczynają nabierać globalnego charakteru. Ważnym elementem staje się polityka. Członkowie rodziny próbują zdobyć wpływy w mieście, balansując między interesami rodu a własnymi ambicjami. Obok polityki i biznesu istotną rolę odgrywają wątki romantyczne. Bohaterowie często muszą wybierać między uczuciem a obowiązkiem wobec rodziny, co prowadzi do dramatów, zdrad i konfliktów interesów. Ku mojemu zaskoczeniu te wątki są poprowadzone dojrzale. Relacje między bohaterami są złożone, pełne emocjonalnych napięć i odpowiednio umotywowane fabularnie. Szczególnie dobrze wypadł trójkąt miłosny Arthur-Sean-Olivia. Choć jego obecność można było przewidzieć od początku, sposób, w jaki rozpisano emocje postaci, pokazał ich rozwój i wewnętrzne przemiany, nadając całości autentyczności i głębi.

fot. IMBD

Pod względem emocjonalnym i fabularnym najlepiej wypadają jednak wątki Arthura i Edwarda. Ich kontrastujące charaktery. Uczciwość jednego i polityczna przebiegłość drugiego. Tworzą fundament wielu konfliktów, które wciągają tym bardziej, im większe znaczenie mają dla całego rodu. To właśnie ich relacje, zderzenia interesów i moralnych wyborów najmocniej trzymają w napięciu, często prowadząc do punktów kulminacyjnych w historii. Nie wszystko jednak zagrało idealnie. Część rodzeństwa, zwłaszcza Benjamin i Anne, wypadła z głównego nurtu fabuły. Początkowe odcinki sugerowały, że ich losy będą miały duże znaczenie, zwłaszcza że testament ojca postawił ich w trudnej sytuacji. Niestety, po obiecującym początku bohaterowie znikają na dłuższy czas w tle wydarzeń, a ich wątki nie otrzymują należytego rozwinięcia. Szkoda, bo aktorsko również wypadli przekonująco i widać było potencjał na ciekawsze historie, zwłaszcza w kontekście zakazanej miłości Benjamina.

Jeśli chodzi o obsadę, trudno się do czegokolwiek przyczepić, ponieważ idealnie obsadzono role. Anthony Boyle, Louis Partridge, Emily Frain czy Rionn O’Shea wnoszą do swoich postaci autentyczność i emocjonalną głębię. Aktorzy doskonale radzą sobie w momentach, gdy bohaterowie muszą mierzyć się z porażkami i dramatami, a przez pryzmat ośmiu odcinków widać dobre wykorzystanie warsztatu, żeby pokazać przemianę ich bohaterów. Również drugoplanowe postacie kobiece, grane przez Danielle Galligan i Niamh McCormack, wyróżniają się siłą charakterów, przejmując inicjatywę w wielu kluczowych scenach. Ogromne wrażenie zrobił na mnie także Jack Gleeson. Po „Grze o Tron” aktor chętnie sięga po role nieco przerysowane, pełne teatralnej ekspresji i podobnie jak w „Sandmanie” udało mu się stworzyć bohatera, którego przesadne gesty i wyrazista mimika hipnotyzują widza i sprawiają, że chce się go oglądać jak najwięcej.

Dziękujemy Netflix za przedpremierowy dostęp. Platforma nie miała wpływu na opinię i tekst.