Doktor Who – Sezon 2 (Opinia bezspoilerowa)
Drugi sezon „Doktora Who” rozgrywa się dwa lata po wydarzeniach z poprzedniego sezonu. Tytułowy bohater spotyka na swojej drodze nową towarzyszkę – Belindę Chandrę, graną przez Varadę Sethu. Już w pierwszym odcinku oboje zostają wciągnięci w szaloną przygodę, po której nie są w stanie wrócić do roku 2025, konkretniej 24 maja. Wspólnie próbują rozwikłać tajemnicę tej blokady, pokonując kolejne przeszkody i przekraczając granice czasu i przestrzeni.
Muszę przyznać: drugi sezon podobał mi się bardziej niż pierwszy, a głównym powodem była nowa towarzyszka Doktora. Belinda to postać z krwi i kości: zadziorna, inteligentna, błyskotliwa, potrafiąca przejąć inicjatywę w odpowiednim momencie. Reaguje emocjonalnie, ale nie impulsywnie. Jest obecna duchem i ciałem w każdej sytuacji, dzięki czemu idealnie współgra z chaotyczną, ale pełną serca energią Doktora. Już od pierwszego odcinka duet działa bez zarzutu. Ich chemia jest autentyczna zarówno w chwilach napięcia, jak i w lżejszych, zabawnych scenach. Szczególnie zapadły mi w pamięć przymiarki strojów – krótka, pozornie nieistotna scena, która jednak idealnie oddaje radość z podróżowania razem i budującej się więzi, oraz gra słowna przy rasie robotów (inteligentne dogadywanie się, co pokazało ich talenty i błyskawiczne adaptacje do nowej sytuacji).

Na plus wypada również konstrukcja sezonu. Tym razem twórcy od razu określają główny cel, powrót do 2025 roku, i każdy odcinek dokłada kolejne elementy układanki. Choć nadal mamy tu schemat „przygoda tygodnia”, to nawet epizody mniej powiązane z główną osią fabularną wnoszą coś do szerszej historii: czy to wprowadzając postacie, które powrócą w finale, czy zostawiając fabularne tropy, które zyskują znaczenie później. Cała intryga wydaje się lepiej skonstruowana niż w sezonie pierwszym. Czuć realne zagrożenie, rosnącą stawkę i większe emocjonalne zaangażowanie bohaterów. Nowe odkrycia z przeszłości Doktora i osobiste więzi między postaciami nadają sezonowi głębi.
Ale nie obyło się bez zgrzytów. Momentami miałem problem z czytelnością historii. Nie pod względem fabularnym, bo ta pozostaje zrozumiała, ale przez odniesienia do wcześniejszych wcieleń Doktora i postaci z dawnych sezonów. Dla fana „nowej ery” serialu te sceny mogą być nieczytelne, zwłaszcza w finałowym odcinku, gdzie pojawiają się znane twarze, większe koncepcje mitologiczne i symboliczne domknięcia. Czułem, że brakuje mi kontekstu, żeby w pełni docenić wagę tych momentów. Musiałem szukać dodatkowych informacji, by zrozumieć, co właściwie zaszło. W finale zabrakło więc emocjonalnego uderzenia, ale nie dlatego, że było słabo napisane, ale dlatego, że wymagało wiedzy, której widz początkujący może zwyczajnie nie mieć. To moim zdaniem błąd konstrukcyjny, zwłaszcza że nowe sezony adresowane są także do świeżej widowni, która nie ma łatwego dostępu do wcześniejszych epizodów – szczególnie na platformach streamingowych, gdzie starsze sezony są niedostępne.
Dziękujemy Disney+ za dostęp do serialu. Platforma nie miała wpływu na opinię i tekst.


