Licealne Duchy – Sezon 2 (Opinia bezspoilerowa)
Drugi sezon „Licealnych duchów” to bezpośrednia kontynuacja wydarzeń z finału pierwszego – kiedy prawda o śmierci Maddie wyszła na jaw, a tajemnicze działania nauczyciela fizyki przestały być tajemnicą. Tym razem stawka jest wyższa, intryga gęstnieje, a sytuację dodatkowo komplikuje Janet, która pojawia się… w ciele Maddie. Od pierwszych minut czuć, że ten sezon celuje wyżej i śmielej eksploruje nowe kierunki.
Muszę przyznać: pozytywnie zaskoczyło mnie, jak świeżo i wielotorowo prowadzona jest ta historia. Twórcy umiejętnie budują napięcie, łącząc wątek fizyka z tajemniczymi motywami Janet. Z tego miksu wyrasta intryga o dramatycznym tonie, która rozwija się nieprzewidywalnie aż do samego finału. Każdy kolejny odcinek odsłania nowe elementy układanki, ale nie zawsze jest idealnie – tempo bywa za szybkie, co skutkuje drobnymi zgrzytami (przeskok pomiędzy 4. a 5. odcinkiem to przykład, gdzie w jednej chwili kończymy ważną scenę, by w następnym epizodzie znaleźć się w zupełnie nowym kontekście, jakby coś nam umknęło). Mimo tego historia trzyma się całościowo dobrze – jest przemyślana, wielowarstwowa i nie boi się zaskakiwać, jak choćby w wątku otwarcia zupełnie nowych sfer pozaziemskiego życia.

Właśnie ta „pozaziemska” część drugiego sezonu wypada najmocniej. Twórcy zbudowali ambitny koncept istnienia szczelin, przejść i emocjonalnych rejestrów, które łączą świat żywych i zmarłych. Wyszło z tego coś więcej niż tylko kolejna „ghost story” – to system, który nie tylko napędza fabułę, ale też daje możliwość pogłębiania postaci. Największą korzyść z tego wątku wynieśli Rhonda i Wally – dostali sporo czasu ekranowego, ich osobiste historie nabrały kształtu, a interakcje z Maddie sprawiły, że zaczęli odgrywać istotną rolę w głównej intrydze. Dla widza to okazja, by spojrzeć na nich z zupełnie nowej perspektywy – nie tylko jako duchy liceum, ale jako postacie z pełnokrwistym zapleczem i emocjonalną głębią. Wątek Wally’ego okazał się emocjonalnym czarnym koniem tego sezonu – rozwój jego relacji z Maddie sprawił, że kulminacja jej historii musi mieć słodko-gorzki finał, niezależnie od dokonanego wyboru
Równolegle, twórcy nie zaniedbali świata żywych. Postacie znane z pierwszego sezonu, jak Claire, Nicole czy Xavier, zostały mocniej wciągnięte w główny nurt fabuły — i to z głową. Każda z nich dostała swoją przestrzeń, by wybrzmieć. Claire rozwija się w relacjach przyjacielskich, Xavier mierzy się z konsekwencjami wydarzeń z poprzedniego sezonu, a Simon – w naturalny sposób – zaczyna współbrzmieć z główną osią fabularną. Imponujące jest to, że mimo szybkiego tempa opowieści, twórcom udało się wyznaczyć każdej postaci miejsce na indywidualną historię, która potem płynnie łączy się z głównym wątkiem. I właśnie w takich momentach — gdy osobiste doświadczenia zaczynają wpływać na sprawę Maddie – emocjonalna siła serialu wybucha najmocniej. Nie każdy kierunek wywoływał pozytywne emocje np. Nicole irytowała swoją pretensjonalnością i brakiem logiki w pretensjach do pozostałych. Jednak nie patrzę na to źle, ponieważ w finałowym rezultacie serial wywoływał we mnie jeszcze więcej emocji.

Nie chcę powtarzać tego, co już pisałem przy pierwszym sezonie, ale… oprawa nadal robi wrażenie. Dobra gra aktorska, klimat balansujący między dramatem, thrillerem i lekkim komediowym sznytem. W tym sezonie twórcy odważniej bawili się klimatem produkcji wyciągając z niego więcej za pomocą tonacją światła, kamerą i perspektywą – całość zyskała więcej mroku i momentów grozy, co nadało fabule świeżości w kluczowych momentach – nie zdradzę jakich, aby nie zaspoilerować Wam przebiegu fabuły. Jednocześnie udało się zachować lekkość tam, gdzie było to potrzebne – jak w scenach rozmów duchów między wymiarami, które potrafiły rozładować napięcie bez utraty dramatyzmu np. taneczna scena, która z jednej strony była urocza, z drugiej ciut bezsensowna w danym momencie.
Niestety, nie wszystko wypadło równie dobrze. Nowe postacie pośmiertne, sensownie wprowadzone do fabuły, okazały się dość bezbarwne. Zagrały sztywno, bez emocjonalnej głębi, a ich osobiste historie były, niestety, pozbawione ciężaru. Ich obecność sprawiała wrażenie wymuszonej, szczególnie w kontekście pobocznych wątków romantycznych, które niczego istotnego nie wnosiły do opowieści.