Frankenstein (Opinia bezspoilerowa)
Wiktora Frankensteina nie trzeba nikomu przedstawiać. Ten wybitny i szalony naukowiec to fikcyjna postać z dzieła Mary Shelley, która od dawna inspiruje twórców. Wiktora i jego „dzieło” znajdziemy w filmach, bajkach, serialach, a nawet w animacjach dla dorosłych, takich jak ta, którą ostatnio miałam przyjemność obejrzeć („Creature Commandos”). Wydawnictwo Replika w swojej kolekcji ma serię pt. „Klasyka grozy”. W październiku do takich dzieł jak „Nawiedzony dom na wzgórzu”, „Zagłada domu Usherów”, „Portret Doriana Graya” i „Zawsze mieszkałyśmy w zamku” dołączyła gotycka powieść z 1818 roku pt. „Frankenstein„. Zapraszam na bezspoilerową opinię.
O czym jest książka?
Wiktor Frankenstein pragnie oszukać śmierć i wskrzesić idealnego człowieka, by zaspokoić swoją ciekawość wobec nauki oraz fascynację ludzkim ciałem. Pewnej posępnej, listopadowej nocy jego dzieło budzi się do życia. Książka to brutalna podróż w głąb umysłów Stwórcy i jego Potwora.

Co mi się podobało w książce?
Pierwszym elementem, który mnie zaskoczył, był przystępny styl, w jakim napisana jest książka. Spodziewałam się zawiłych epitetów, wybujałych porównań czy niezrozumiałych słów, które nie raz znalazłam w innych czytanych przeze mnie powieściach. Była to też jedna z trzech książek, które przeczytałam najszybciej. Gdybym miała więcej czasu, myślę, że przeczytałabym ją w jeden wieczór.
Narracja prowadzona jest dwutorowo: przez Wiktora i przez jego „dzieło”. Dzięki temu poznajemy wydarzenia z różnych perspektyw i to właśnie ta wielogłosowość jest jednym z najsilniejszych atutów powieści. Czytając, nie raz zatrzymywałam się nad losem Potwora: jego samotność, brak przewodnika i zraniona potrzeba bliskości naprawdę działają na emocje. Potwór nie jest jednowymiarowym monstrum, to istota, która czuje, uczy się i pragnie akceptacji. To jak autorka zagłębia się w psychikę obu postaci, budzi w czytelniku współczucie a czasem nawet wątpliwości, kto tu jest prawdziwym potworem.
Jednym z najmocniejszych elementów książki jest sposób, w jaki Mary Shelley pokazuje samotność i niezrozumienie Potwora. Jak łatwo jest oceniać innych wyłącznie po wyglądzie? Podczas lektury czułam, że to pytanie uderza też we mnie, ile razy sami oceniamy ludzi po tym, co widzimy na zewnątrz? Potwór nie chciał krzywdzić. Chciał być dostrzeżony, zrozumiany, kochany. Jego próby kontaktu z ludźmi, podejmowane w ukryciu i z czystych intencji, łamały mi serce. To nie był potwór z horroru, ale tragiczna, porzucona istota. Myślę, że dawno żadna książka nie wzbudziła we mnie tyle współczucia dla kogoś tak „nieludzkiego”.

Z kolei perspektywa Wiktora to zupełnie inny rodzaj emocji: strach, obsesja i poczucie winy. Im dalej w tę historię, tym bardziej miałam wrażenie, że to nie Potwór jest ofiarą szaleństwa, lecz jego twórca. Shelley pokazuje jak cienka jest granica między geniuszem a destrukcją. Czytając o Wiktorze, który sam nie potrafi znieść tego, co stworzył, trudno nie zadać sobie pytania: czy naprawdę warto przekraczać granice, których natura nie przewidziała?
To, co najbardziej poruszyło mnie w tej historii, to obraz Wiktora: człowieka, który sam stał się więźniem własnych ambicji. Jego życie po stworzeniu Potwora to nieustanne zmaganie się z poczuciem winy i strachem. „Zabawa w Boga” nie przyniosła mu chwały, lecz obłęd i samotność. Shelley doskonale pokazuje, jak cienka jest granica między naukową pasją a destrukcją i jak łatwo można przekroczyć moment, z którego nie ma już powrotu.
Żałuję, że o drugoplanowych postaciach mówi się tak niewiele, bo one również mają w sobie coś niezwykle ludzkiego. Każda z nich w subtelny sposób dopełnia tragedię głównych bohaterów, czy to przez współczucie, czy przez obojętność. Ich obecność sprawia, że historia staje się jeszcze bardziej wiarygodna i emocjonalna.

Wydanie
Wydanie z serii Klasyka Grozy jest niezwykle spójne i jak żadne inne oddaje klimat prezentowanych powieści. Na swojej półce mam na razie trzy z pięciu pozycji i muszę przyznać, że to właśnie okładka Frankensteina skradła moje serce. Nie przepadam za zielonym kolorem, ale spójrzcie tylko na ten błyszczący napis i serce oplecione błyskawicami! Nawet bez tytułu od razu wiadomo, jaką książkę trzymamy w rękach. Zielone motywy przepięknie kontrastują z ciemnoszarym tłem, tworząc idealny balans między elegancją a gotyckim klimatem. Książka ma także piękne, malowane brzegi kart w czarno-zielonym kolorze. Tekst wydrukowano czytelną, przyjemną dla oka czcionką, co uważam za ogromny plus, zwłaszcza dla osób, które na co dzień spędzają dużo czasu przed ekranem. Bardzo spodobał mi się również sam papier: zamiast jaskrawej bieli mamy tu delikatny, lekko żółtawy odcień, który sprawia, że czytanie jest znacznie bardziej komfortowe. Poniżej możecie zobaczyć zdjęcie tego wydania, nawet sposób, w jaki książka została zapakowana, zasługuje na pochwałę. Co tu dużo mówić — jest klimat.

Podsumowanie
Podsumowując, „Frankenstein” to dla mnie lektura bezbłędna. Zaskoczyła mnie przystępność języka, siła portretów psychologicznych i to, jak długo po zamknięciu książki myślałam o jej bohaterach. To jedna z tych historii, które zostają w głowie na długo, nie tyle przez element grozy, ile przez pytania, które stawia o nas samych, o granice człowieczeństwa, empatii i odpowiedzialności za własne czyny. To również jedna z najbardziej przytłaczających powieści, jakie czytałam. Jeśli, tak jak ja, uwielbiacie klimat grozy, melancholii i moralnych dylematów, ta książka jest dla was pozycją obowiązkową. Mam wrażenie, że filmowe adaptacje często jedynie musną istotę tej historii, pomijając jej ból, wyrzuty sumienia, strach i samotność. Shelley stworzyła coś znacznie głębszego niż klasyczną opowieść o potworze, napisała historię o nas samych. „Frankenstein” idealnie wpisuje się w klimat przytłaczającej jesieni, która nas teraz otacza – mrocznej, refleksyjnej, pełnej cienia i emocji, które nie dają o sobie zapomnieć.
Dziękujemy wydawnictwu Replika za przesłanie egzemplarza recenzenckiego. Wydawnictwo nie miało wpływu na treść tekstu.


