Demon Slayer: Kimetsu no Yaiba Infinity Castle (Opinia bezspoilerowa)
„Demon Slayer: Kimetsu No Yaiba Infinity Castle” to pierwszy z trzech filmów mających zamknąć historię popularnego anime „Demon Slayer”. Zabójcy Demonów trafiają do tytułowego Nieskończonego Zamku Muzana, gdzie rozpoczyna się nowy, decydujący etap wojny dobra ze złem. W pogoni za Muzanem oddziały zabójców staczają krwawe, wyniszczające walki z demonami i Wyższymi Księżycami. Sarcia, które rozgrywają się równolegle na wielu frontach i z miejsca wciągają widza w sam środek wojennej zawieruchy.
Film bardzo szybko przechodzi do konkretów. Po krótkim, ale rzetelnym wprowadzeniu, pozwalającym rozeznać się w sytuacji i poznać strategiczne plany obu stron, akcja rusza pełną parą. Już od początku czuć, że wojna z Muzanem nie jest chaotyczną gonitwą, a starannie zaplanowaną operacją. Siły dobra są świadome ryzyka, przewidują kolejne ruchy wroga i potrafią błyskawicznie reagować. To sprawia, że bohaterowie nie działają na ślepo, a konflikt zyskuje dodatkową głębię i realizm, podkreślony przez obecność oddziałów wsparcia, nowych filarów komunikacji czy taktyczne manewry, które nadają wydarzeniom wojenny rozmach.

Kulminacją filmu są oczywiście trzy wielkie starcia, które rozgrywają się równolegle i stanowią serce tej opowieści (nie podaję konkretów, aby nie psuć elementu zaskoczenia). Każde z nich jest długie, intensywne i niesamowicie kreatywne do tego stopnia, że wewnętrznie gotowałem się podczas oglądania z ekscytacji. Bohaterowie wykorzystują swoje moce z jeszcze większą pomysłowością, a przeciwnicy zaskakują unikalnymi zdolnościami, wynosząc walki na zupełnie nowy poziom. Co ważne, nawet gdy pojawiają się chwilowe „przebicia mocy”, nie mają one charakteru taniego przerysowania. Twórcy dbają o to, by każde wzmocnienie miało logiczne uzasadnienie w fabule i emocjach postaci. Podobało mi się też, że od pierwszej potyczki stawka jest realna. Ofiary pojawiają się po obu stronach, a widz nigdy nie ma pewności, kto wyjdzie z walki cało (co prawda, identycznie jest w całej serii). To sprawia, że emocje towarzyszą każdej scenie, a napięcie nie opada nawet na moment.
Walki zyskują dodatkową głębię dzięki retrospekcjom, które przybliżają zarówno motywacje filarów, jak i ludzkie strony demonów. To właśnie te wstawki nadają pojedynkom emocjonalnego ciężaru: zemsta, żal po stracie, dawne więzi rodzinne czy osobiste dramaty bohaterów sprawiają, że starcia nie są jedynie efektownymi pokazami technik, ale mają też znaczenie fabularne, a walczący zyskują ludzkie oblicze, które potrafi wzruszać w konkretnych momentach np. poznając cierpienia jakie dotknęły poszczególne demony. Nawet w przypadku dobrze znanych postaci retrospekcje potrafią odsłonić nowe fakty i ukazać zmiany, jakie w nich zaszły, dzięki czemu jeszcze mocniej angażujemy się w historię.

Ale retrospekcja dotycząca zabójcy Rengoku jest zdecydowanie zbyt rozciągnięta. To wątek, który spokojnie można było zamknąć w 10 minutach, zamiast poświęcać mu kilkadziesiąt minut. Ostatecznie tempo w tych fragmentach siada, a zbyt długie dialogi zaczynają nużyć, choć przekaz fabularny jest jasny i potrzebny to jednak ostudza on emocje i dynamikę walki z udziałem demona, która przez cały czas była jedną z najbardziej epickich starć całej serii. To jedyny moment, w którym miałem wrażenie, że twórcy przesadzili z długością sekwencji.
Od strony technicznej „Infinity Castle” to absolutna uczta dla oczu i uszu. Styl animacji Ufotable jak zawsze zachwyca: dynamiczna kreska, pieczołowicie dopracowane tła, intensywne barwy i charakterystyczne dla serii zabawy formą, jak choćby stylizowane techniki wody czy ognia, które wyróżniają się od reszty obrazu własnym kolorytem i fakturą. W kinie dodatkowo czuć siłę udźwiękowienia – każde uderzenie, każdy okrzyk, każdy dźwięk otoczenia buduje atmosferę totalnego chaosu wojny, potęgując emocje towarzyszące seansom.
Dziękujemy Multikino za bilety. Multikino nie miało wpływu na opinię i tekst.


