Andor – Sezon 1 (Opinia bezspoilerowa)
„Andor” to serialowy prequel „Łotra 1”, opowiadający historię Cassiana Andora, który po fatalnie zakończonej konfrontacji z przedstawicielami Imperium musi uciekać z rodzinnej planety. Szybko trafia na radar zdeterminowanych imperialnych funkcjonariuszy, którzy nie odpuszczą, dopóki go nie dopadną. Tak rozpoczyna się osobista ucieczka, która przeradza się w coś znacznie większego. Historię, która nie tylko prowadzi do wydarzeń z filmu, ale też znacząco pogłębia uniwersum „Gwiezdnych Wojen”.
Serial urzekł mnie od pierwszych minut swoim poważnym, stonowanym tonem. „Andor” zdecydowanie wyróżnia się na tle innych aktorskich produkcji z tego świata . Nie ma tu jaskrawych kolorów, nadmiernego CGI czy rozładowywania napięcia żartami. To dojrzała, przemyślana opowieść, która nie boi się mówić poważnym głosem. Klimat budowany jest konsekwentnie – zarówno przez stronę wizualną, jak i narracyjną. Każda decyzja bohaterów niesie ze sobą realne konsekwencje. Cierpią zwykli ludzie, a ambicje władzy potrafią miażdżyć jednostki bez mrugnięcia okiem. I to właśnie w tej brutalnej szczerości tkwi największa siła „Andora”.

Warto podkreślić, że to serial, w którym bohaterowie naprawdę podejmują ryzyko i giną jeśli popełnią błędy. Śmierć nie jest tu zabiegiem dramatycznym, ale realną konsekwencją działań. W parze z tym idzie kapitalna oprawa audiowizualna, posępna kolorystyka, świetnie dobrana, nastrojowa muzyka i efekty specjalne na poziomie kinowym. Wszystko wygląda i brzmi prawdziwie. Światy są namacalne, rekwizyty mają wagę, a scenografie tętnią ciężarem historii, którą opowiadają.
Narracyjnie „Andor” to bardzo dobrze rozpisana, wielowątkowa historia. Śledzimy drogę Cassiana, która nie jest łatwa – raz ucieka, raz walczy, raz wątpi. Nic nie przychodzi mu łatwo. W tym czasie poznajemy też kulisy działań Rebeliantów i funkcjonowania Imperium, widziane z różnych perspektyw. Mamy tu intrygi polityczne, biurokrację, mozolne mechanizmy działania systemu. Świetnym przykładem są wątki Dedry Meero i Syrila Karna pokazane z chirurgiczną precyzją, niekiedy aż do przesady. I choć całość zachowuje raczej lokalny charakter, z dala od spektakularnych bitew kosmicznych, to paradoksalnie zyskuje na tym, bo pozwala zajrzeć do świata „Gwiezdnych Wojen” od strony dotąd ignorowanej. To nie są historie Jedi czy Sithów. To wojny szpiegów, agentów, rebeliantów, korporacji i zwykłych ludzi, z którymi można się identyfikować.

Ogromną zaletą „Andora” jest także to, że ma czas, by opowiedzieć tę historię spokojnie. Dwanaście odcinków pozwala nie tylko zbudować napięcie, ale też zatrzymać się przy rzeczach prostych, codziennych np. praca w więzieniu, monotonia w korporacyjnych biurach czy działania logistyczne rebeliantów. Dzięki temu świat przedstawiony staje się wiarygodny. Choć trzeba przyznać, że momentami tempo bywa zbyt powolne. Kilka odcinków aż się prosiło o skrócenie, a całość mogłaby spokojnie zmieścić się w 10 epizodach bez utraty jakości.
Pod względem postaci nie mam większych zastrzeżeń. Scenarzyści zadbali o to, by każda z sylwetek była charakterystyczna, a obsada zrobiła świetną robotę. Diego Luna ponownie przekonuje jako Cassian balansując między sprytnym kombinatorstwem a wewnętrznym rozdarciem człowieka, który szuka swojego miejsca. Adria Arjona świetnie oddaje emocjonalną głębię Bix Calleen – jej wątki były autentycznie poruszające. Ale absolutnie skradł dla mnie show Stellan Skarsgård jako Luthen czyli zmienny, wielowarstwowy, grający na wielu frontach, w zależności od sytuacji pokazujący zupełnie inne oblicze. To postać, którą można analizować godzinami. Wyłącznie nie pasowała mi kreacja Dedry i Syrila. Zagrani celowo sztywno i bez emocji, trochę irytowali, ale właśnie o to chodziło. Ich nadmierna kontrola, brak empatii i zimne oddanie idei Imperium były przerażające i podkreślały, jak bardzo są oni częścią maszyny, która pożera wszystkich bez wyjątku.


